sobota, 5 stycznia 2008

VI wizyta w Polsce (2): pączki nad gazetą

Za któraś moją wizytą w Polsce, krakowski taksówkarz wiozący mnie z lotniska - gdy się zorientował, że przez chwilę zawahałem się z której strony powinienem wsiadać do jego auta - i jednocześnie bezbłędnie wiążąc ten fakt z godziną przylotu nocnego samolotu z Cork, od razu zaczął mnie wypytywać, czy, cytuje: "nie brakuje tam panu Rodaków?"

Nie, Rodaków chyba nikomu z nas tutaj nie brakuje, tym bardziej, że Cork jest np. znacznie bardziej spolonizowanym miastem niż Dublin (a kto nie wierzy, niech odwiedzi obydwa te miasta - i porówna). W zasadzie, jeżeli chodzi o jakiekolwiek "polskie rzeczy" - mamy już w Cork wszystko, no - może oprócz lokalnej gazety i... cukierni z prawdziwego zdarzenia.

Oczywiście - rynek nie znosi próżni, i jeżeli będzie popyt pojawi się też i podaż, jak to było np. na przykładzie polskich fryzjerek: najpierw oferowały swoje usługi pokątnie po domach, a teraz działają już w Cork polskie zakłady fryzjerskie (możesz o nich przeczytać TUTAJ). Podobnie zapewne bedzie i z cukiernią: na razie widziałem sporo ogłoszeń o oferowanych "domowych wypiekach", więc niewykluczone, że za jakiś czas pojawi się też w Cork pierwsza polska cukiernia.

Na razie, będąc w Krakowie, bez żadnych wyrzutów sumienia objadam się pączkami, sernikami, makowcami, itp. ;-)

/Na zdjęciu powyżej: talerz pączków z jednej z krakowskich cukierni, z których za chwilę lwią część sam pochłonę ;-)/

Żeby nie było, że tylko jem, to - jak wspomniałem - także czytam, szukając w lokalnej krakowskiej prasie sygnałów, że Polska rośnie w siłę a ludziom żyje się dostatniej. No niestety, odnajdowanie tych sygnałów za bardzo mi nie wychodzi, a raczej - wprost przeciwnie...

Ot, choćby w dzisiejszym "Dzienniku Polskim": po pierwsze, widze że ta gazeta uruchomiła nowy dodatek "Praca w Europie", a po drugie, treść zamieszczonych w niej artykułów ma raczej jednoznaczny wydźwięk. Ot, choćby pierwszy z nich pt.: "Wersal na budowie", gdzie czytamy m.in.: "35-letni Ireneusz Janka z Gniezna pracuje w Belgii jako dekarz zaledwie od pół roku, a już myśli, jak ściągnąć do siebie żonę i roczną córeczkę. Do Polski nie wróci na pewno.

W kraju jako doświadczony dekarz i brygadzista zarabiał miesięcznie 2,5 tys. zł na rękę, jednak pracował codziennie do godz. 19-20 i tylko jedną sobotę w miesiącu miał wolną. Był zmęczony.
- Pracuję głównie przy konstrukcji dachów budynków przemysłowych. W Polsce - gdy jest do dyspozycji dźwig, to tylko na godzinę, wszystkie materiały budowlane są więc zrzucane w jedno miejsce takiego wielkiego dachu i dźwig odjeżdża. A my biegamy po całym dachu, nosząc ciężkie materiały z jednego końca na drugi - opowiada. - W Belgii dźwig jest do wykorzystania przez cały czas. Materiały są nam podawane po kolei i to w miejsce, gdzie akurat pracujemy, niemal do ręki. Nie trzeba się nabiegać i nadźwigać. Praca jest więc nieporównywalnie lżejsza.

(...)- W Polsce wyzyskuje się pracownika, a tam jest inny świat - konkluduje pan Irek, który podjął już decyzję o sprowadzeniu rodziny do Belgii na stałe. Jego żona, krawcowa, na pewno znajdzie w Belgii pracę, jeżeli nie w swoim zawodzie, to w innym."

Itd, itp...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz