poniedziałek, 31 sierpnia 2009

XIII wizyta w Polsce (7): Inwałd, czyli miniatury i dinozaury

Dzisiaj byliśmy z Agnieszką, Michałkiem i moimi Siostrzeńcami na wycieczce w Inwałdzie k. Krakowa - w Parku Miniatur "Świat Marzeń" i w Parku Rozrywki "Dinolandia". Obydwa parki w to świetne miejsce na edukacyjną rozrywkę.

W Parku Miniatur można zobaczyć wiele modeli architektonicznych cudów świata, m.in.: Bazylikę św. Piotra, Świątynię Akropolu, Koloseum, Krzywą Wieżę w Pizie, Statuę Wolności, Mur Chiński, Wieżę Eiffla, Big Ben, Łuk Triumfalny, Sfinksa, Biały Dom, i wiele innych budowli - w tym także z Polski. Miniatury wykonano w skali 1:25 w stosunku do oryginału. Przy każdej miniaturze znajduje się dokładny opis budynku który został odwzorowany.

/Powyżej: miniatura Bazyliki św. Marka w Wenecji/

Natomiast Park Rozrywki "Dinolandia" to miejsce gdzie z kolei umieszczono realistyczne figury przedstawiające pradawne gady: dinozaury, pterozaury, ichtiozaury, itp. Przy każdym modelu umieszczono dokładny opis danego gatunku. W parku znajduje się obecnie ok. 50 figur tych prehistorycznych gadów, a także kilkadziesiąt innych eksponatów.

/Powyżej: park dinozaurów/

niedziela, 30 sierpnia 2009

XIII wizyta w Polsce (6): w Muzeum Hansa Klossa, Królewskim Zamku Będzińskim i w Muzeum Miejskim "Sztygarka"

Na zaproszenie p. Dariusza Rekosza, zwiedziłem wraz z nim Muzeum Hansa Klossa w Katowicach, Zamek Królewski w Będzinie oraz Muzeum Miejskie "Sztygarka" w Dąbrowie Górniczej.

Dariusz Rekosz to znany polski pisarz, który jako pierwszy otrzymał m.in. tytuł Honorowego Ambasadora Literatury Dla Dzieci i Młodzieży Kampanii MAMA, TATA... & MYSELF?, autor książek dla dzieci z serii "Mors, Pinky i..." oraz dla dorosłych - m.in. "Szyfr Jana Matejki" i "Kosmiczna Futryna". O twórczości p. Dariusza Rekosza można przeczytać m.in. na jego autorskiej stronie: www.rekosz.pl.

/Foto: stoję przed wejściem do Muzeum Hansa Klossa/

Muzeum Hansa Klossa w Katowicach jest to prywatna placówka kulturalna założona przez Piotra Owcarza, przedstawiająca ekspozycje związane z serialem "Stawka większa niż życie". Muzeum zostało otwarte 1 marca 2009 r., jest stylizowane na wnętrze schronu. Znajdziemy w nim m.in. wiele fotografii z filmu, figury woskowe głównych bohaterów serialu, a także egzemplarze broni z czasów II wojny światowej. Warto przysiąść na chwilę w Cafe Ingrid, kawiarence w której możemy zamówić takie drinki jak np. "J23" czy "Żelazny Krzyż". W maju 2009 muzeum rozpoczęło organizowanie "Biesiad Literackich", czyli spotkań z ludźmi kultury i sztuki.

(dopisek z 31.12.2009 r.: w dniu dzisiejszym muzeum zakończyło swoją działalność...)

/Foto: stoję przed Zamkiem Królewskim w Będzinie/

Zamek Królewski w Będzinie został wzniesiony za Kazimierza Wielkiego, chociaż na tym miejscu już od IX wieku powstawały budowle obronne. W 1683 r. na zamku gościł Jan III Sobieski, który właśnie zmierzał z odsieczą pod Wiedeń, byli tutaj także m.in. August II Mocny oraz Stanisław August Poniatowski. Na zamku znajduje się szereg wystaw, m.in. dawnego oręża. Warto wejść na zamkową wieżę - można z niej zobaczyć świetną panoramę okolicy.

/Foto: stoję przed wejściem do Muzeum Miejskiego "Sztygarka"/

Muzeum Miejskie "Sztygarka" w Dąbrowie Górniczej to fantastyczne miejsce z ogromną ilością tematycznych różnorodnych ekspozycji, w którym z pewnością każdy znajdzie coś dla siebie. Znajdują się tam wystawy dotyczące lokalnej historii, ale także m.in. archeologii i przyrody, a ilość czasowych wystaw przyprawia o zawrót głowy. W dodatku pracownicy muzeum są niezwykle uczynni i pomocni, chętnie szczegółowo objaśniając poszczególne ekspozycje. Na marginesie: w tym muzeum znajduje się m.in. wystawa poświęcona mieszkającemu właśnie w Dąbrowie Górniczej pisarzowi, p. Dariuszowi Rekoszowi, z którym miałem zaszczyt zwiedzić wszystkie wyżej opisane miejsca.

Ogólnie rzecz biorąc - dzień był pełen wrażeń ;-)

sobota, 29 sierpnia 2009

XIII wizyta w Polsce (5): promocja, czyli pół litra "gratis" - jeżeli dopłacisz...

Dzisiaj robiąc zakupy w moim osiedlowym sklepiku natknąłem się na jedną z wielu "promocji"...


Powyższe zdjęcie pokazuje szczegóły tej promocji "napoju pepsi": na górnej półce wystawiono tenże napój w "promocji" za 4,39 zł za 2-litrową butelkę, na dolnej półce ten sam napój jest sprzedawany już w cenie 5,49 zł za również (przynajmniej wg sklepowej etykiety) 2-litrową butelkę. Dłuższą chwilę nie mogłem zrozumieć o co tu chodzi: ten sam napój, w "promocji", w tej samej objętości ma dwie różne ceny? Dopiero gdy uważniej przyjrzałem się butelkom zauważyłem, że te sprzedawane drożej zawierały dodatkowo "0,5 l gratis", czyli w rzeczywistości droższa butelka zawierała w sobie 2,5 litra napoju, zgodnie z informacją na odwrocie butelki i wbrew sklepowej etykiecie. No ale, przecież te dodatkowe pół litra - miało być gratis?

Ot, "promocja" po polsku, czy może - po krakowsku? A może to tylko na moim osiedlu takie cuda i dziwy się zdarzają?

piątek, 28 sierpnia 2009

XIII wizyta w Polsce (4): w Polsce nadal niszczy się przedsiębiorców

"Jak zniszczyć przedsiębiorcę" - to tytuł z pierwszej strony dzisiejszej "Rzeczpospolitej".


"Urząd Kontroli Skarbowej wykończył firmę, której właścicielka naraziła się prokuraturze. Spółkę jej męża zniszczono wcześniej" - pisze "Rzeczpospolita". Takie teksty jak ten w "Rz" to tylko wierzchołek góry lodowej. Jak widać, w Polsce w tej kwestii niewiele się zmieniło. Nadal urzędnicy fiskusa są bezkarni, nadal w majestacie polskiego prawa (?) mogą niszczyć ludzi, którzy uwierzyli że są kowalami własnego losu.

Może i są, ale chyba nie w Przenajświętszej Rzeczpospolitej...

czwartek, 27 sierpnia 2009

XIII wizyta w Polsce (3): moja Siostra wyszła za mąż

Dzisiaj byłem na ślubie mojej Siostry :-) Po zawarciu małżeństwa w Urzędzie Stanu Cywilnego, udaliśmy się na przyjęcie w restauracji. Było kameralnie i rodzinnie. Po przyjęciu - wróciłem do Krakowa.

/Państwo Młodzi przed kierownikiem USC/

XIII wizyta w Polsce (2): Podróżowałem Koleją Państwową

Dzisiaj pojechałem pociągiem niemal na drugi koniec Polski.

Jadąc, przyglądałem się mijanym stacjom PKP. Im bardziej na wschód, tym gorzej. Mniejsze stacyjki już od wielu lat są zamknięte a ich budynki zdewastowane. Przyroda zaczyna znowu wygrywać - tereny wokół zdewastowanych budynków kolejowych, łącznie z peronami na których kiedyś panował ruch, porosły trawą i krzakami. Za 10 - 15 lat nie będzie śladu po tych małych stacyjkach. Nie było nas - był las, nie będzie nas - będzie las...

Na większych stacjach też niewiele lepiej. Ot, taki dworzec PKP i PKS w Jarosławiu: pamiętam że gdy byłem dzieckiem ten dworzec zachwycał mnie rosnącą w środku prawdziwą palmą. Dookoła szara rzeczywistość PRL-u, a tam - kilkumetrowa palma. To było coś ;-) Była tam też świetna dworcowa restauracja. Teraz nie ma już palmy a w miejscu restauracji jest sklep z używaną odzieżą. Ba, po godz. 19.00 nie ma tam nawet toalety, bo prywatny ajent po tej godzinie wiesza kłódkę i idzie do domu. No cóż, jak kapitalizm - to kapitalizm...

Z drugiej strony, jaki kapitalizm, skoro wygląd zdecydowanej większości dworców PKP (jak i samych pociągów) nie zmienił się od czasów głębokiego PRL-u, a jeżeli już - to na gorsze? Ale może to i tak nie ma większego znaczenia, skoro już zlikwidowano mnóstwo kursów pociągów, a w planach jest likwidacja kolejnych?

Byłem też mimowolnym świadkiem rozmowy spokrewnionych ze sobą współpasażerów, którzy opowiadali sobie co słychać u bliższej lub dalszej rodziny. Jak się okazało, z młodych ludzi tej familii większość przebywa już za granicą: w Niemczech, we Włoszech, w Anglii - i w Irlandii...

wtorek, 25 sierpnia 2009

XIII wizyta w Polsce (1): bezsenność w Krakowie

To już moja 13 wizyta w Polsce od czasu wyjazdu do Irlandii. Mam nadzieje, że "13"-tka nie okaże się pechowa...

/Krakowskie gołębie - ich widok będzie mi towarzyszył przez najbliższe dni.../

Lot: tradycyjnie, wieczorem Wizzair z Cork do Pyrzowic, następnie nocna jazda do Krakowa. Na lotnisku w Cork z niekłamanym podziwem obserwowałem naszych Rodaków - chodzi mi szczególnie o swego rodzaju telepatyczną niemal umiejętność komunikacji. Znacie to: wszyscy siedzą spokojnie oczekując na spóźniony samolot i nagle - jakby tknięci jakimś tajemniczym impulsem - błyskawicznie zrywają się na równe nogi formując ciżbę. Za każdym razem jestem pod wrażeniem ;-)

W trakcie lotu usiłowałem się zdrzemnąć, jak to mam w zwyczaju, ale - nie tym razem. Dwukrotnie z głębokiego już snu wyrywał mnie krzyk dziecka siedzącego wraz ze swoją mamą tuż za mną. Nie było to niemowlę, tylko dobrze wyrośnięty kilkulatek, więc i głosik miał donośny. Jakoś tak sobie kiedyś zakodowałem, że rodzice z małymi dziećmi są sadzani z przodu samolotu, więc ja zawsze przezornie staram się lokować z tyłu, no ale - coś się chyba zmieniło.

Lądujemy. Klaskanie. Z samolotu do hali odpraw przewiozły nas dwa autobusy pokonując trasę ok. 50 metrów. Po co to, nie wiem, ale dwóch kierowców dzięki temu ma pracę. Na halę wpuszczono nas z kolei przez jedne wąskie drzwi pilnowane przez uzbrojonego strażnika, więc trochę czasu zeszło, zanim wszyscy znaleźli się w środku. Zresztą, nie ma się po co śpieszyć, ponieważ odprawa paszportowa również, jak zwykle zresztą, trwa długo.

W Pyrzowicach czekał na mnie kolega, który przywiózł mnie pod dom. No, nie tak od razu. Wskutek zakrojonych na szeroką skalę prac drogowych (jakaś dotacja z UE przyszła, czy co?), pobłądziliśmy nieco. GPS nie dał rady. Tablic z zaznaczonymi objazdami jest niewiele, a te które są - w nocy są niemal niewidoczne. Jednak - udało się ;-)

W domu, po pobieżnym rozpakowaniu się i wypiciu herbaty - spróbowałem się zdrzemnąć, w końcu - w samolocie mi się nie udało. Ale jak komuś coś nie jest dane, to - próżny trud. Po niespełna godzinnej drzemce wyrwał mnie ze snu odgłos pracującej kosiarki do trawy. Pamiętacie scenę z "Dnia Świra", kiedy to tytułowego bohatera prześladował m.in. facet z kosiarką, hałasując mu pod oknem? No, to ja miałem dokładnie to samo. W dodatku mieszkam na parterze a z powodu upału - okna muszą być raczej uchylone. Oczywiście gdy już się kompletnie wybudziłem, poszedł kosić gdzie indziej...

Skoro już o spaniu nie było mowy, poszedłem zrobić zakupy w moim osiedlowym sklepie. Wybór minimalny, ceny maksymalne. To, że jest drożej niż w Irlandii, o której pisze się że ceny na Wyspie należą do jednych z najwyższych w Europie - pisałem już wielokrotnie, więc szkoda się powtarzać.

A poza tym - jest gorąco ;-) Dla jednych to wielka frajda, dla innych - mniej...

poniedziałek, 24 sierpnia 2009

Millstreet

Millstreet to niewielka miejscowość w hrabstwie Cork, położona pomiędzy Killarney i Mallow.

Millstreet zasłynęło w 1993 r., kiedy to właśnie z tego miasteczka transmitowano relację z Eurovision Song Contest - czyli Konkursu Piosenki Eurowizji, którą to relację oglądało wówczas 300 mln widzów. Irlandia wtedy ponownie wygrała - dzięki piosence "In Your Eyes" w wykonaniu Niamh Kavanagh.

/Na zdjęciu: stoję przed Drishane Castle/

W Millstreet znajduje się świetnie zachowany Drishane Castle. Zamek wybudowano w 1438 r., początkowo dla celów obronnych, później służył jako dom dla arystokratów. W 1909 r. Siostry Dzieciątka Jezus otworzyły w nim szkołę z internatem dla dziewcząt, która działała aż do 1992 r. Obecnie jest to miejsce dla ludzi starających się o azyl. W niedzielę, 23 sierpnia b.r., na zamku Drishane miało miejsce Spotkanie Polonijne, zorganizowane przez Polskie Duszpasterstwo w Kerry oraz irlandzką rodzinę Duggan.

Ponadto w Millstreet znajduje się m.in. znane centrum sportów jeździeckich, a wielu turystów przyciąga Millstreet Country Park.

Wg danych ze Spisu Powszechnego z 2006 r., to właśnie Millstreet ma najwyższy wskaźnik populacji polskiej w Irlandii: 14% mieszkańców miasteczka - to Polacy.

niedziela, 23 sierpnia 2009

Spotkanie Polonijne w Millstreet

W niedzielę, 23 sierpnia b.r., na zamku Drishane w Millstreet (hr. Cork), miało miejsce Spotkanie Polonijne, zorganizowane przez Polskie Duszpasterstwo w Kerry oraz irlandzką rodzinę Duggan.

/Na zdjęciu: Rodacy przybyli na Spotkanie Polonijne w Millstreet, autor bloga - pierwszy z prawej ;-) Na szczycie wieży - po raz pierwszy w historii tego XV-wiecznego irlandzkiego zamku - wisi polska flaga/

Spotkanie rozpoczęło się mszą św. w kaplicy zamkowej celebrowaną przez o. Marcelego Gęślę. Mszą o tyle wyjątkową, że odprawioną w tej kaplicy po raz pierwszy od 17 lat i to po polsku. Stało się tak dlatego, że kaplica popadła w ruinę i dopiero ostatniej zimy została odrestaurowana - przez Polaków. Następnie wszyscy przybyli mogli bezpłatnie posilić się w przygotowanym na ten cel sporym namiocie. Trzeba przyznać, że wybór potraw był bardzo duży: od typowych kiełbasek i żeberek z grilla poprzez różnego rodzaju sałatki po ciasta. Wszystkiego było naprawdę sporo, każdy mógł najeść się i napić do syta. Kolejnym punktem tego polonijnego spotkania była impreza taneczna, na której grał polski zespół Speranza. Wiele par świetnie się bawiło przy polskiej muzyce.

Spotkanie Polonijne w Millstreet to świetna inicjatywa polskiego duszpasterza w Killarney, o. Marcelego Gęśli. O. Gęśla jest m.in. redaktorem naczelnym pierwszego w Irlandii bezpłatnego katolickiego miesięcznika polonijnego "Głos Kerry". Spotkanie było świetnie przygotowane, nie zapomniano o najdrobniejszych szczegółach jak np. miejsce zabaw dla dzieci w rożnym wieku. Mam nadzieję, że tego typu spotkania będą odbywały się cyklicznie. Naprawdę - warto tam być :-)

/Na zdjęciu: o. Marceli Gęśla i moja (nie)skromna osoba/

sobota, 22 sierpnia 2009

Jak to się robi

Właśnie obejrzałem film pt.: "Jak to się robi" w reżyserii Marcela Łozińskiego. Jest to dokument pokazujący kulisy działania różnej maści młodych politycznych karierowiczów w Polsce, którzy wiedzą, że tak naprawdę w osiągnięciu sukcesu w polityce od poglądów ważniejsze jest odpowiednie wyszkolenie.

"Piotr Tymochowicz - doradca medialny - postanowił udowodnić, że z każdego człowieka można ulepić polityka" - głosi napis otwierający film. Czy mu się udało? Do pewnego stopnia - niestety tak...

Film zaczyna się od castingu, na którym wybiera się grupę osób chcących wejść "w politykę". Piotr Tymochowicz zaczyna szkolenie od nauki odpowiedniej gestykulacji. Jako żywo przypomniały mi się niektóre moje zajęcia na politologii, gdy o Tymochowiczu jeszcze nikt nie słyszał. Też nas uczono (i studentów politologii zapewne uczy się nadal) jak za pomocą odpowiednich gestów zapanować np. nad agresywnym rozmówcą zadającym niewygodne pytania gdzieś z sali ;-)

Po tym pierwszym treningu Tymochowicz wyprowadza swoich uczniów "w miasto" aby "trenowali" podczas prawdziwej manifestacji. Okazją do tego jest Międzynarodowy Dzień Chorego. Tutaj już zaczyna się cynizm - gdy jeden z być może przyszłych polskich polityków, będąc całkowicie zdrowym - zakłada kołnierz ortopedyczny, co ma mu dodać wiarygodności. Na tej manifestacji "uczniowie" po raz pierwszy publicznie zabierają głos, ucząc się manipulować tłumem. Dalej jest coraz bardziej cynicznie: "uczniowie" biorą udział w spotkaniu z grupą niepełnoprawnych, gdzie kreują się na niezależną, spontanicznie powstałą grupę mającą szczytne cele.

To była tylko rozgrzewka. Piotr Tymochowicz razem ze swoją grupą żądnych władzy "młodych wilków" organizuje własną manifestację antywojenną, połączoną z protestem przeciwko wojnie w Iraku. Oczywiście pojawiają się jak zawsze plakaty z zapłakanymi dziećmi - wiadomo, co działa na psychikę. Ale dla mnie najbardziej wstrząsający jest moment, kiedy na tej manifestacji głos zabiera Irakijczyk mieszkający w Polsce, który autentycznie ociera łzy ze wzruszenia, nie zdając sobie sprawy z tego, że bierze udział w wyreżyserowanym widowisku, które jest niczym więcej jak tylko poligonem szkoleniowym dla garstki kandydatów na polityków. Tłum równie łatwo daje się sterować wykrzykując infantylne hasła podrzucane przez uczniów Tymochowicza: "Hop hop - wojnie stop", itp.

Następnie "młode wilki" są przez Tymochowicza zabierani m.in. na spotkania z politykami z najwyższej (wtedy - 2004 r.) półki, czyli Millerem i Lepperem. Z tym ostatnim udaje im się nawet umówić na bardziej prywatne spotkanie, na którym "młode wilki" dążą do zdystansowania młodzieżówki Samoobrony i wskoczenia na jej miejsce. Mówią przekonująco, ładnie gestykulują, tyle że Lepper to jednak stary wróbel i na plewy się nabrać nie daje, chociaż oczywiście przytakuje "młodym wilkom" ;-)

"Młode wilki" pod wodzą swojego guru przypuszczają atak na media: występują w jednej ze stacji radiowych, gdzie ogłaszają dzień 15 stycznia 2004 r. początkiem "Rewolucji Kreatywnej" - a siebie z kolei ogłaszają... rewolucjonistami. Udaje im się zgromadzić wokół siebie grupę młodych ludzi, być może - zalążek przyszłej partii...

Część z uczestników tego eksperymentu zdaje sobie jednak sprawę, że zabrnęło za daleko - i wycofują się. Inni - brną dalej.

Wkrótce wyłoniony zostaje lider, któremu Tymochowicz poświęci całą uwagę. Ów lider zgodnie ze wskazówkami swojego mistrza zaczyna dążyć do założenia nowej partii lewicowej, próbując w tym celu rozbić młodzieżówkę SLD - co mu się nie udaje, a następnie wejść w młodzieżowe struktury Samoobrony - co mu się udaje...

- Będziesz moim prezydentem? - pyta w ostatniej scenie dziennikarz
- Tego nie wiem. Życie pokaże - odpowiada wykreowany przez Piotra Tymochowicza lider.

piątek, 21 sierpnia 2009

Polski chleb w Cork (24): "Chleb z ziarnem dyni"

Dzisiaj na chwilę znowu wracam do mojej blogowej sagi o polskich chlebach w irlandzkim Cork ;-)

Prezentowany powyżej "Chleb z ziarnem dyni" to pierwszy chleb jaki udało mi się kupić w Cork - który został importowany z Polski, a nie upieczony na miejscu. Jak czytamy na etykiecie, chleb został "wyprodukowany" - tak, wyprodukowany a nie wypieczony, z mieszanki piekarniczej przez Polskie Młyny S.A. Zakład w Płońsku.

W jego składzie znajduje się m.in.: regulator kwasowości: kwas cytrynowy, emulgator: stearoilomleczan sodu, kwas: kwas mlekowy, regulator kwasowości (znowu?): octan wapnia, enzymy, środek do przetwarzania mąki: kwas askorbinowy. Czasami lepiej nie czytać etykiet...

Z drugiej strony, na polskich chlebach pieczonych (produkowanych?) w Irlandii nie ma tak szczegółowych informacji. Pytanie: nie ma, bo nie używają chemii, czy nie ma - bo nie podają tego na etykietach?

czwartek, 20 sierpnia 2009

Marcin Lisak: "Dwie fale. Przewodnik duchowy emigranta"

"Dwie fale. Przewodnik duchowy emigranta" o. Marcina Lisaka to pierwsza książka napisana przez polskiego duchownego adresowana do Polonii w Irlandii.

/Na zdjęciu: okładka książki wraz z autografem Autora/

"Dwie fale. Przewodnik duchowy emigranta" to zbiór przemysleń o. Marcina Lisaka, polskiego duchownego mieszkającego w Irlandii. Książka składa się w zasadzie z trzech części: artykułów, felietonów i homilii.

O. Marcin Lisak gościł w Cork m.in. podczas organizowanych przez Stowarzyszenie MyCork w dniach 25 - 28 czerwca b.r. Dni Kultury Chrześcijańskiej, podczas ktorych m.in. miało miejsce spotkanie pt.: "Chrześcijanin na emigracji", prowadzone przez o. Mariusza Lisaka.

Marcin Lisak, ur. w 1975 r. w Rzeszowie – dominikanin, dziennikarz, socjolog, teolog. Od 2 lat mieszka w Dublinie i jest duszpasterzem Polaków oraz Irlandczyków. W październiku 2007 został doktorem nauk humanistycznych w zakresie socjologii. W stolicy Irlandii studiuje i prowadzi badania naukowe w ramach Irish School of Ecumenics w Trinty College. Działa m.in. w Sociological Association of Ireland i Amnesty International Ireland. Współpracuje z polskimi mediami w Irlandii. Publikuje m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Polityce”, „Tygodniku Powszechnym”, „Znaku”. W latach 2003–2005 był zastępcą redaktora naczelnego Katolickiej Agencji Informacyjnej w Warszawie.

MyCork: spotkanie redakcji portalu

W środę, 19 sierpnia b.r., redakcja portalu www.MyCork.org spotkała się, jak co miesiąc, w celu omówienia bieżących spraw redakcyjnych.

/Na zdjęciu: uczestnicy spotkania/

W trakcie spotkania przeanalizowano m.in. techniczne zagadnienia związane z publikacją tekstów na portalu.

środa, 19 sierpnia 2009

Chamstwo w (internetowym) państwie

Ostatnio przez polskie media przetoczyła się dyskusja o chamstwie w internecie. Problem niewątpliwie istnieje, ale tkwi on nie tyle w internautach piszących owe wulgaryzmy, co w tych, którzy na takie zachowania pozwalają.

Zresztą, same portale w pogoni za klikalnością - co ma proste przełożenie na kasę - potrafią swoim zachowaniem zszokować. Dla przykładu: swego czasu zdarzało mi się publikować w jednym z serwisów należących do Interii. Umieściłem tam kilkadziesiąt tekstów, w tym m.in. tekst o obchodach Dnia św. Patryka w Irlandii. Tekst zamieściłem w połowie lutego, tytuł banalny: "Zbliża się Dzień św. Patryka". Przez prawie miesiąc przeczytało go może kilkaset osób, nie więcej. W końcu - nie pisałem o niczym kontrowersyjnym, więc wiadomo: nuda, brak akcji. Tuż przed świętem którego tekst dotyczył, jakaś redaktorzyna z Interii zapodała link do niego na głównej stronie portalu. Tyle, że pod zmienionym tytułem. Jaki był ten zmieniony tytuł? Nie uwierzycie: "Święto pijanego emigranta". Oczywiście - tytuł zmieniono bez mojej wiedzy, bo o braku zgody chyba dodawać nie muszę. Szok. Tekst w ciągu jednego dnia przeczytało parę tysięcy osób, z czego część posypało gromy na moją głowę. Oczywiście: natychmiast napisałem e-maila do Interii z żądaniem przywrócenia mojego tytułu lub usunięcia tekstu. Jednego, za chwilę drugiego i trzeciego. Bez rezultatu. Dopiero następnego dnia link z tym wulgarnym tytułem zniknął z głównej strony portalu. Jak łatwo się domyśleć, nikt z Interii nie poczuwał się, żeby przeprosić za tę sytuację. Po tej akcji definitywnie zakończyłem współpracę z tym portalem.

Dodam, że to powszechna praktyka w tego rodzaju "portalach". Tytuł może być wyssany z brudnego palucha, byleby przyciągał "klikaczy". Jak nazwać takie zachowanie portalu? Jak dla mnie - to chamstwo w czystej postaci. Ryba psuje się od głowy. Stąd - ja sam praktycznie już nie wchodzę na żadne polskie portale. Interesujące mnie treści dostarcza mi Google Reader i Google News. I wystarczy. Mam nadzieję, że takich osób jest coraz więcej i portale podcinają gałąź na której siedzą. A jeżeli się mylę, no to cóż - jest to mój prywatny jednoosobowy bojkot portali ;-)

Chamstwa w sieci by nie było, gdyby nie było anonimowości - często pozornej, ale jednak. Gdyby każdy przy pisaniu tego czy owego komentarza musiał się podpisać i ujawnić swój wizerunek - zastanowiłby się kilka razy przed kliknięciem na "wyślij". Anonimowość daje poczucie bezkarności. Z drugiej strony - bez anonimowości internet nie byłby tym, czym jest. Ja co prawda zawsze podpisuję się imieniem i nazwiskiem pod tym co napisałem, ale doskonale rozumiem motywy tych, którzy chcą pozostać w cieniu.

Dlatego jedyną tamą dla internetowego chamstwa jest zdecydowane działanie moderatorów połączone ze współpracą użytkowników. Trudno wymagać od moderatorów żeby czytali każdy wpis na forum, ale przy każdym wpisie powinien znajdować się link służący zgłoszeniu do moderatora posta, który narusza netykietę. A dalej już prosto: ostrzeżenie, później ban, następnie - usunięcie konta. W przypadku portali - także usunięcie skrzynki e-mail, galerii, czy co tam sobie owy troll na portalu założył. Gwałt niech się gwałtem odciska. Innej drogi - nie ma...

Skuteczność takiego działania można zaobserwować u blogerów, którzy już dawno wzięli się za porządki na swoim podwórku. W końcu tak jak nikt nie chce mieszkać w bloku z obsmarowaną w wulgaryzmy klatką schodową, tak i nikt nie chce tolerować chamstwa na swojej prywatnej stronie. Na porządnych blogach żadnych komentarzy tego typu nie zobaczycie, bo ich autorzy mają szacunek do swoich Czytelników - i siebie samych.

I o to chodzi.

poniedziałek, 17 sierpnia 2009

Polski akcent w kościele w Cork

W niedzielę, 16 sierpnia b.r., kościół oo. Augustianów w Cork, w którym odbywają się msze w języku polskim, wzbogacił się o polski akcent: kopię obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej podarowaną przez jednego z wiernych.

/Na zdjęciu: moment zawieszenia obrazu w trakcie niedzielnej mszy/

niedziela, 16 sierpnia 2009

MyCork: Warsztaty Rękodzieła. Wyplatanie z wikliny.

W ramach Festiwalu Kultury Polskiej w Cork Stowarzyszenie MyCork chce zorganizować kiermasz, z którego dochód będzie przeznaczony na działalność Society of Saint Vincent De Paul w Cork. W tym celu od dzisiaj, przez kolejne 12 niedziel w NASC będą miały miejsce Warsztaty Rękodzieła organizowane przez MyCork.

/Na zdjęciu: część uczestników dzisiejszych warsztatów/

Dzisiaj, na pierwszym spotkaniu, członkowie i sympatycy MyCork spotkali się w NASC i wspólnie wyplatali wiklinowe kule. Na kolejnych spotkaniach wszyscy chętni będą mogli wykonać (a przy okazji - nauczyć się tego) m.in. biżuterię, okolicznościowe kartki, figurki z masy solnej, ozdoby świąteczne, itp.

Stowarzyszenie MyCork zaprasza wszystkich zainteresowanych i chcących spróbować swoich sił w rękodzielnictwie - a jednocześnie wesprzeć szlachetny cel - na kolejne warsztaty które będą miały miejsce w każdą niedzielę, do 8 listopada włącznie, w godz. 14.00 - 17.00, w siedzibie NASC przy 35 Mary Street w Cork. Udział w zajęciach jest bezpłatny i wszystkie potrzebne materiały będą na miejscu.

sobota, 15 sierpnia 2009

Obyś żył w ciekawych czasach

- głosi znana starożytna chińska klątwa. Jakie były "najciekawsze" czasy w Polsce? Jak dla mnie - lata 90-te ub.w. Znacie to? Znamy. No to posłuchajcie...

Pierwsza połowa dekady lat 90-tych zaczęła się, w dużym uproszczeniu, u schyłku dekady poprzedniej, rozmowami w Magdalence i obradami Okrągłego Stołu, gdzie ówcześnie rządząca ekipa, zwana później "ludźmi honoru" (?) w obliczu nadciągającego gospodarczego krachu oddała władzę tzw. opozycji, sama gwarantując sobie zawczasu stołki z tłustymi pensjami w różnych "byznesach". Oczywiście wszystko to było możliwe tylko dzięki przyzwoleniu z Sowieckiego Sojuza, w którym Gorbaczow zarządził głasnost i pierestrojkę, więc opowieści że ktoś tam z kimś innym obalił komunę - można między bajki włożyć.

Później elektryk został prezydentem a tzw. masy pracujące miast i wsi szybko na własnej skórze odczuły realia kapitalizmu, chociaż na początku jeszcze trwał karnawał. Zanim Wałęsa został prezydentem, nie sposób pominąć lekcji demokracji jaką dostaliśmy dzięki Tymińskiemu. Niewiele brakowało żeby to ten facet, który wyskoczył jak królik z kapelusza, został prezydentem. Nikt nie traktował go poważnie, a tu proszę, okazuje się że wtedy w Polsce prezydentem mógł zostać praktycznie każdy...

Byłem wówczas w szkole średniej, kończyłem technikum (bo przecież politolog to hobby, a nie zawód, a każdy facet powinien jednak jakiś zawód posiadać) i doskonale pamiętam ten entuzjazm, że oto będziemy mieli kapitalizm i na każdego spłynie deszcz dolarów. Deszcz spłynął, ale dla większości był to tylko "złoty deszcz"... Na marginesie: w czerwcu 89 r. do pełnoletności brakowało mi parę miesięcy, stąd nie przyłożyłem ręki do tamtego "obalania komuny". Niestety, a może na szczęście - nie wiem...

Pamiętam też wieszanie krzyży gdzie się dało - od sal sejmowych po sale szkolne, pomimo że rzekomo żyliśmy w państwie świeckim. No ale, wtedy w Polsce nadawały ton osoby pokroju Goryszewskiego, który wypowiedział słynne zdanie: "Nie jest ważne czy w Polsce będzie kapitalizm, wolność słowa, czy w Polsce będzie dobrobyt. Najważniejsze, żeby Polska była katolicka".

Potem wiadomo: sprzedawanie czego się dało, w dodatku w myśl zasady że dana fabryka warta jest tyle, ile ktoś chce za nią zapłacić, przy czym z reguły sprzedawano to, co dochodowe, a nie dochodowe - likwidowano. Miało to swoją logikę? Miało, ale można było też spróbować odwrotnie: to co dochodowe zatrzymać dla państwa, a sprzedawać to co niedochodowe, bo w końcu to prywatny właściciel był bardziej efektywny - więc zapewne to co niedochodowe pod jego zarządem wkrótce dochodowym by się stało. Sprzedawało państwo, sprzedawali ludzie, najczęściej z gazety na chodniku lub polowego łóżka. Kto miał wtedy łeb, szybko się dorobił, ale nie każdemu się udało ten majątek utrzymać, bo fiskus wkrótce się otrząsnął i przystąpił do kontrataku.

Pierwsze afery z Grobelnym i Art B w roli głównej, fundowanie policji samochodów przez różnej maści szemranych biznesmenów, chodzenie pod rękę gangsterów z politykami, w wyniku czego ci ostatni nawet tracili życie (Sekuła, Dębski), zresztą tak naprawdę trudno było wtedy odróżnić, kto jest gangsterem a kto politykiem. W tej materii niewiele zmieniło się do dzisiaj...

W międzyczasie skuteczne zatrzymanie lustracji, co odbija nam się czkawką do dzisiaj (Wielgus), przeróżne "wojny na górze", "wzmacnianie lewej nogi", "falandyzacja prawa", itp., itd. a to wszystko w rytm "muzyki chodnikowej" czyli disco - polo, której nikt nie nadawał ale którą niemal wszyscy słuchali, chociaż większość się do tego nie przyznaje. Tak, to były ciekawe czasy...

Później, po wyborze Kwaśniewskiego i przy AWS-owskich rządach nie było już może tak spektakularnie, za to państwo powoli, acz skutecznie, wzięło za pysk swoich obywateli. Przytoczę tutaj cytat z tekstu jednego z emigrantów mieszkającego obecnie w Australii, znanego pod nickiem "Stary Wiarus": "Nie cierpię (jeszcze) na sklerozę. Pamiętam świetnie, w jakim fantastycznym stylu niepodległa i suwerenna Rzeczpospolita Polska przetrąciła kręgosłup setkom tysięcy lokalnych inicjatyw biznesowych polskich ciułaczy krajowych, we wczesnych latach 90. Dla przypomnienia tym, którzy woleliby zapomnieć: ustawę o działalności gospodarczej Wilczka-Rakowskiego, wprowadzoną w ostatnich drgawkach PRL, wolna Rzeczpospolita uznała za zanadto liberalną. Eksplozja inicjatywy handlowo-przemysłowej Polaków po 1989 roku, potencjalnie zdolna napędzać wprost fantastyczne tempo rozwoju przez następne 50 lat, została szybko i sprawnie zahamowana. Ludzka inicjatywa została zaduszona przez państwo, przy pomocy systemu podatkowego i oszalałej biurokracji godnych carycy Katarzyny. Na skutek tego wspomnienia, nie uwierzę w żadną zasadniczą reformę biurokracji RP, dopóki nie zobaczę na bruku, z wilczym biletem na zatrudnienie w sektorze publicznym, w kolejce po darmową zupę Caritasu, co najmniej połowy spośród ponad 600 000 urzędników RP."

Nic dodać, nic ująć...

Na koniec, element artystyczny, piosenka Kazika Staszewskiego pt. "Jeszcze Polska" z wczesnych lat 90-tych:

"Coście skurwysyny uczynili z tą krainą
Pomieszanie katolika z manią postkomunistyczną
Ci modlący się co rano i chodzący do kościoła
Chętnie by zabili ciebie tylko za kształt twego nosa
(...)
W każdym jednym towarzystwie tylko mowa o pieniądzach
Przedsiębiorcy się bogacą, ale coraz brudniej w kiblach
Na ulicy pod pałacem smród handlarzy się unosi
Piją plują i rzygają i sprzedają w międzyczasie
(...)
Starszy człowiek w barze mlecznym je kartofle z ogórkami
Całe życie tyrał w hucie a do huty dokładali
Cała jego ciężka praca, wszystko było chuja warte
Gdyby leżał całe życie, mniejszą czyniłby on stratę
(...)
W samochodach przy chodnikach z lustrzanymi okularami
Siedzą groźni i ponurzy z gazowymi naganami
Tu złodzieje okradają wszystkich którzy się ruszają
I nie myślą o policji, bo ci teraz spowiedź mają

Czasy rodzą się na nowo o pięćdziesiąt lat za późno..."

Ech, tak było... A jak jest? Zmieniło się bardzo? Trochę na pewno. Ot choćby od trzech tygodni nie ma już "handlarzy pod pałacem" - o których śpiewał Kazik, przypomnę, na początku lat 90-tych. 21 lipca b.r. komornik przy pomocy ochrony (nielegalnie) i policji (legalnie) wyrzucił sprzedających tam handlarzy (czy też "kupców", jak kto woli).

A poza tym? Bez większych zmian, sama kosmetyka...

piątek, 14 sierpnia 2009

Ile jest Polski w Polsce?

"Ile jest cukru w cukrze" - próbował rzekomo dociec bohater polskiej komedii "Poszukiwany, poszukiwana". Dzisiaj można sobie zadać ważniejsze pytanie: "Ile jest Polski w Polsce?"...

Gdziekolwiek by nie spojrzeć, wszystkie większe firmy w Polsce są już w rękach tzw. "obcego kapitału". Czy to źle, czy dobrze? Na pewno dobrze dla owego obcego kapitału. Dla Polaków w Polsce - już jakby mniej.

Za każdym razem będąc w Polsce, ("Wpadam do Soplicowa, jak w centrum polszczyzny; Tam się człowiek napije, nadysze Ojczyzny!" - Pan Tadeusz, Księga VII) chcę spróbować prawdziwie polskiego piwa, przeczytać polską gazetę, kupić polskie produkty. No nie da się, po prostu...

Czy jest w Polsce coś, na czym możemy nakleić etykietę: "100% Polskie"? Nawet polski burak sprzedawany w hipermarkecie zachodniej sieci traci swoją dziewiczą "polskość", skoro zyski z jego sprzedaży i tak trafią za granicę. Pomijając już fakt, że większość sprzedawanych tam warzyw i owoców ma z Polską tyle wspólnego, że przy ich zbiorach pracowali Polacy - gdzieś za zachodnią granicą Przenajświętszej Którejś Tam RP.

W internecie też nie lepiej: "Nasza Klasa" jest już estońska a "Gadu Gadu" z kolei południowo - afrykańskie. Polski pozostaje chyba tylko koncern medialny o. Tadeusza Rydzyka, zbudowany dzięki ofiarom emerytów i rencistów...

Ja rozumiem, globalizacja, kapitał, każdy chce zarobić, etc. Ale czy "o takie Polskie" chodziło?

czwartek, 13 sierpnia 2009

Szukanie źbła w cudzym oku

Dzisiaj po raz kolejny przeczytałem kretyński tekst o polskich emigrantach. Autor, jak zwykle, pisze z Polski i nosa poza Ojczyznę nie wysunął, nie przeszkadza mu to jednak w wyszukiwaniu źdźbła w cudzym oku, nie widząc belki która tkwi w jego własnym...

Źródła przytaczał nie będą, coby nie robić niezasłużonej reklamy kolejnemu netowemu pisarczykowi, który to pisarczyk jest zresztą dość popularny, co tym bardziej budzi moje zdumienie, że tak znana postać może pisać takie bzdury. Zresztą, teksty o emigrantach są jak pisane przez kalkę: wyjechali nieudacznicy, którzy pracują co najwyżej na zmywakach i swoim karygodnym zachowaniem psują dobre imię Polski. Ręce opadają...

Ci "nieudacznicy", do których piszący te słowa również się zalicza, więcej zrobili dla Polski niż wszyscy polscy politycy razem wzięci. "Wyjechani" od 2004 r. wpompowali do Ojczyzny więcej kasy, niż wszyscy zagraniczni inwestorzy. Aż strach pomyśleć co by się stało, gdyby nagle te 3 miliony (jak nie więcej) "nieudaczników" nagle wróciło do Polski... Koniec kasy z zagranicy, bezrobocie pionowo w górę. Ludzie wyjechali z Polski dzięki czemu dla tych, którzy zostali, nagle "powstały" (czy raczej: pozostały) miejsca pracy. Oczywiście: PIS-owscy politycy w telewizyjnych reklamówkach zasługę przypisali sobie, twierdząc, że to za ich rządów bezrobocie zmalało. No, niby tak, ale uczciwie by było też wspomnieć, że zmalało tylko dlatego, że za ich rządów ludzie wyjechali. Zresztą, za kolejnych POrząd(k)ów - także...

Ci, którzy wyjechali, nie obciążają polskiego systemu socjalnego i służby zdrowia, nie zużywają polskich dróg i nie absorbują uwagi polskiej policji. Za to: pompują do Polski tłuste euro i funty przesyłane swoim bliskim, które to tłuste euro i funty ich bliscy wymieniają na złotówki w polskich kantorach, a następnie te pochodzące z euro i funtów złotówki wydają w Polsce, dając zatrudnienie całej armii polskich pracowników: od tych z kantorów po tych w urzędach.

Kolejne kretyńskie uwagi: ci którzy wyjechali pracują "na zmywakach", czyli wykonują pracę poniżej swoich kalifikacji. I co z tego? Czy raczej - co komu do tego? Pomijam już fakt, że bardzo często jest odwrotnie i ja sam widziałem mnóstwo "awansów społecznych": ze sprzątaczki w Polsce na supervisora w Irlandii. Zresztą, o czym tu pisać: ja sam w 2004 r. szukając pracy w Krakowie dostałem tylko następujące oferty: roznoszenie ulotek, parkingowy i odśnieżanie terenu wokół dworca PKP. Czyli - typowe oferty "na zmywak". Ja wiem, że wtedy bezrobocie w Polsce sięgnęło dna, ale - jednak. Żadna praca podobno nie hańbi, ale wynagrodzenie - owszem, upokarzające być potrafi. Stąd nic dziwnego, że ludzie "zagłosowali nogami". Z drugiej strony: mało to różnych magistrów w Polsce siedzi na kasach w Tesco? Tym się zajmijcie, a nie emigrantami, którzy ze swojego zmywaka mogą realizować marzenia, których w Polsce nawet nie mieli...

Kolejne zarzuty: że Polacy za granicą swoim zachowaniem przynoszą wstyd Polsce. Co proszę? Wstydem jest przede wszystkim to, że z Polski musiało wyjechać tylu ludzi... Owszem, zawsze się paru matołów trafi - o czym ja sam na tym blogu nie raz pisałem. Ale większość negatywnych zachowań, których tak naprawdę był ledwie promil w porównaniu z ilością Polaków np. w Irlandii - miała miejsce w ciągu pierwszych 2 lat po otwarciu granic. Wtedy z Polski dało nogę m.in. sporo osób żyjących na "bakier" z prawem. Ale w ciągu kolejnych lat albo ich wyłapano (czy to w Irlandii - czy na lotniskach w Polsce), albo ci którzy mieli to i owo na sumieniu - wstąpili ponownie na drogę cnoty i żyją tutaj przykładnie, doceniając szansę jaką dostali i nie wychylają się, coby nie wrócić do Polski w "obrączkach". Ale, podkreślę, takich ludzi było ułamek procenta. Teraz sytuacja jest zupełnie odmienna. Popatrzcie np. na taką polska społeczność w Cork, drugim co do wielkości mieście w Irlandii: jest to duża, ale spokojna grupa, nie słychać tutaj o żadnych ekscesach z polskim udziałem, ludzie ciężko pracują, w wolnych chwilach udzielają się społecznie, podróżują, etc. Zresztą większość już ściągnęła lub założyła rodziny, tutaj urodziły im się dzieci, itp.

Ci, którzy mieszkają tutaj od kilku lat - w dużej części już tutaj zostaną. Informacje o rzekomych masowych powrotach do Polski, jak to przedstawiają polskie media - to bzdura. Nikt "masowo" nie wraca, a przynajmniej - są to powroty co najwyżej na takim samym poziomie jaki był w ciągu poprzednich lat. Ba, zaobserwowano już zjawisko "re-emigracji": ludzie wyjechali do Polski, zobaczyli jak jest, i spakowali się z powrotem. Względnie - wyjechali do kolejnego kraju. Natomiast niewykluczone, że mniej ludzi przyjeżdża np. do Irlandii, co jest zrozumiałe z racji nasycenia rynku, i - co tu kryć - kryzysu. Ale kryzys w Irlandii czy w Anglii a kryzys w Polsce - to są dwa zupełnie różne kryzysy...

Więc o co tak naprawdę chodzi? Skąd to niezdrowe podniecanie się niektórych Rodaków w Polsce - emigrantami z Polski? Tym bardziej, że np. Polacy w Irlandii jakoś niespecjalnie debatują o sytuacji w Polsce - a byłoby o czym - tylko zajmują się własnymi sprawami.

Nie ma sensu szukać źdźbła w cudzym oku, gdy we własnym tkwi belka...

środa, 12 sierpnia 2009

Old Cork Waterworks

Nawet budynki przemysłowe mają swój urok, czego dowodem jest np. XIX - wieczny Old Cork Waterworks - zakład wodociągowy w Cork.


Zakłady wodociągowe dostarczały wodę mieszkańcom Cork od 1760 r. Widoczna na zdjęciu wieża będąca częścią tych zakładów pochodzi z 1888 r. (jej podstawa - z 1865 r.). Budynki należące do Waterworks należą do najlepiej zachowanych budynków przemysłowych w Irlandii.


Obecnie mieszczą się tam wystawy dokumentujące m.in. historię miejskich zakładów wodociągowych w Cork. Można obejrzeć m.in. dawne maszyny parowe wykorzystywane w zakładach wodociągowych. Nie zapomniano o dzieciach, dla których przygotowano kilka interaktywnych wystaw. Z kolei dla najmłodszych przygotowano park zabaw w ogrodzie znajdującym się na terenie Old Cork Waterworks. Dawne zakłady wodociągowe w Cork znajdują się przy Lee Road.


Moje zdjęcia m.in. z Old Cork Waterworks znajdują się tutaj: http://picasaweb.google.com/piotr.slotwinski/CorkMuzea

wtorek, 11 sierpnia 2009

Kilcrea

Kilcrea - to niewielka miejscowość w hrabstwie Cork, w której znajdują się dobrze zachowane ruiny opactwa i zamku. W dodatku nie ma o nich informacji w dotychczas wydanych - przynajmniej posiadanych przeze mnie - przewodnikach po Irlandii.

/Na zdjęciu powyżej: stoję przed Kilcrea Friary/

Kilcrea Friary, zwane także Kilcrea Abbey, został założony w 1465 r. przez Cormac Laidir MacCarthy. Osiedli tutaj franciszkanie. W 1542 r., kiedy wiele klasztorów w hrabstwie Cork przestało istnieć, Kilcrea Friary przetrwał dzięki możnemu protektorowi. w 1589 r. klasztor został splądrowany przez żołnierzy angielskich. Dziesięć lat później żołnierze stacjonujący w Kilcrea Castle zabili jednego z zakonników, co wywołało duże poruszenie. W 1614 r. klasztor został przejęty przez protestanckiego właściciela, dwa lata później z powodu prześladowań katoliccy mnisi zostali zmuszeni do opuszczenia opactwa. W 1650 r. klasztor został zajęty przez wojska Cromwella. Jednak przez cały ten czas, do roku 1882 r., w pobliżu opactwa zawsze mieszkało kilku franciszkanów, którzy uważali się za strażników klasztoru. W 1892 r. ruiny opactwa zostały uznane za zabytek architektury. Obecnie mieści się tam cmentarz, część grobów jest stosunkowo nowych.

/Na zdjęciu powyżej: jestem na najwyższej kondygnacji Kilcrea Castle/

Kilcrea Castle również został zbudowany przez Cormac Laidir MacCarthy - zamek jest położony naprzeciwko klasztoru. To typowy irlandzki zamek z masywną mieszkalną wieżą otoczoną murem. Kilcrea Castle, w porównaniu z innymi zamkami w Irlandii - jest w świetnym stanie. Żeby do niego dotrzeć, trzeba przejść przez czyjeś pole, niemniej - ścieżka jest wydeptana i żadnej tablicy z zakazem nie zauważyłem. Przy wejściu na wieżę trzeba przejść przez barierkę umieszczoną na schodach. Barierka jest dla zwierząt - nie dla ludzi. Podobno kilka lat temu jedna z nieopodal pasących się krów jakimś cudem dostała się schodami na najwyższą kondygnację wieży - gdzie w dodatku się ocieliła ;-) Od tamtego czasu ustawiono tę barierkę.

Kilcrea Friary i Kilcrea Castle to wspaniałe, jeszcze na szczęście nieskomercjalizowane pomniki irlandzkiej historii. Wg mnie, Kilcrea Friary w niczym nie ustępuje np. bardziej znanemu Jerpoint Abbey, a Kilcrea Castle - przereklamowanemu Blarney Castle. W dodatku - obydwa te zabytki leżą bardzo blisko siebie.

poniedziałek, 10 sierpnia 2009

Zakaz wejścia

Jak już pisałem kilkakrotnie podając szereg przykładów, język polski jest drugim, chociaż nieoficjalnym, językiem używanym w Irlandii.

Na zdjęciu powyżej kolejny przykład: tablica informacyjna w języku angielskim i polskim znajdująca się aktualnie na ogrodzeniu w pobliżu Crawford Municipal Art Gallery w Cork.

Oficjalnie, językami używanymi w Irlandii są oczywiście język irlandzki - i angielski, gdzie irlandzki jest pierwszym, a angielski drugim. Życie pokazuje jednak coś innego.

niedziela, 9 sierpnia 2009

Museo.pl

Museo.pl - to portal o muzeach w Polsce. Od pewnego czasu znajdują się w nim także linki do moich relacji z pobytu w Polsce ;-)

Na ślad portalu trafiłem dość przypadkowo, dzięki komentarzowi zostawionemu przez jednego z Czytelników pod moją notką o krakowskim Barbakanie. Odwiedziłem ten portal - rewelacja. Zgromadzono tam olbrzymią ilość informacji o muzeach w Polsce. Można je przeszukać zarówno wg miast jak i rodzajów. Dodatkowo, umieszczono tam także relacje ze zwiedzania publikowane na innych stronach - oczywiście - z poszanowaniem praw autorskich, podając tylko tytuł i link do wybranego tekstu. Jak się okazało, znalazły się też tam moje relacje z pobytu w Krakowie ;-)

Autorzy Museo.pl piszą: "w założeniu portal ma stanowić nie tylko informator o muzeach w Polsce, ale także zbierać informacje od użytkowników, turystów, reporterów o miejscach wartych odwiedzenia, osobistych wrażeniach i odczuciach po zwiedzeniu ciekawej ekspozycji lub odwiedzeniu interesującego miejsca."

Świetna strona. Polecam :-)

piątek, 7 sierpnia 2009

Biesiada Szantowa w Cork

W piątek, 7 sierpnia b.r., w pubie An Realt Dearg w Cork miała miejsce polska II Biesiada Szantowa, organizowana przez Stowarzyszenie MyCork.


Pomysłodawcą i głównym organizatorem "Biesiady Szantowej" jest Adam Oleś (na zdjęciu pierwszy z prawej, w kapitańskiej czapce), który organizuje także "Biesiady Śląskie". Udział w "Biesiadzie..." był bezpłatny, wszelkie koszty pokryło Stowarzyszenie MyCork oraz sponsorzy: sklepy "Wędlinka" i "BaDaCZ".


Uczestnicy "Biesiady..." mogli m.in. bezpłatnie posilić się chlebem z domowym smalcem i ogórkami oraz kiełbasą z grilla. Chętnych do udziału w zabawie było zdecydowanie więcej niż miejsc, ale nikomu nie przeszkadzało to w wytrwałym śpiewaniu szant przy gitarowym akompaniamencie.

Uczestnicy konkursu na najlepszy kostium wilka morskiego mogli wygrać m.in. ufundowane przez Stowarzyszenie MyCork nagrody: butelkę rumu - oraz podwójne wejściówki do kina.

czwartek, 6 sierpnia 2009

Ringaskiddy

Ringaskiddy to niewielka wioska w hrabstwie Cork. Obecnie znana jest przede wszystkim z ulokowania tam kilku dużych fabryk farmaceutycznych.

/Na zdjęciu: jestem niedaleko portu w Ringaskiddy. W tle - most na wyspę Haulbowline/

W Ringaskiddy znajduje się jeden z dwóch w Irlandii portów wolnocłowych. W 2006 r. w Ringaskiddy otworzono National Maritime College of Ireland, jedyną w Irlandii szkołę w której kształci się przyszłych marynarzy.

środa, 5 sierpnia 2009

Polski chleb w Cork (23): "Chleb Podhalański" (2)

Marka "Chleb Podhalański" musi się cieszyć dobrą opinią, o czym świadczy fakt, że w polskich sklepach w Cork znalazłem już dwa bochenki o takiej nazwie.

O pierwszym pisałem TUTAJ, drugi - prezentuję powyżej. Prezentowany chleb jest wg. etykiety pieczony w Daras Bakery, Irrebeg Lixnaw, Co. Kerry.

Stanisław Michalkiewicz: "Protector traditorum"

"Protector traditorum" to zbiór felietonów Stanisława Michalkiewicza publikowanych w prasie krajowej i polonijnej dotyczących problemu lustracji w Polsce. Lustracji, która w przeciwieństwie np. do Niemiec - ciągle nie miała miejsca w naszym kraju...

/Na zdjęciu: mój egzemplarz "Protector traditorum" z dedykacją Autora/

Dlaczego wg Autora "Protector traditorum" potrzebna jest w Polsce lustracja? Przede wszystkim dlatego, żeby nie dopuścić do możliwości szantażowania naszych politykierów, którzy w przeszłości byli informatorami PRL - owskiej Służby Bezpieczeństwa, groźbą ujawnienia zawartości ich "teczek". Stanisław Michalkiewicz przytacza przykłady, że takie przypadki miały - i mają nadal miejsce, co jest wybitnie szkodliwe dla interesów Polski, bowiem nasi politykierzy ze strachu przed ujawnieniem ich niechlubnej przeszłości - godzą się podejmować decyzje zgodne z interesami tych, którzy posiadają stosowną wiedzę na ich temat, ale niezgodne z interesami naszej Ojczyzny.

Z opisu wydawcy: "Traditor to po łacinie zdrajca, donosiciel. Tak był nazywany Judasz. Przerażający obraz Polski przeżartej kłamstwem i strachem. Zbiór tekstów poświęconych lustracji; od felietonów po obszerne analizy. O tym jak torpedowano kolejne jej próby, jak dezinformowano opinię publiczną, jak nieformalna "partia grubej kreski" tworzyła ponad wszelkimi podziałami zręby III RP...

Teczki wciąż wstrząsają polskim życiem społecznym i politycznym, dotykają świat kultury, boleśnie ranią polski Kościół. Od upadku komunizmu kolejne ekipy rządzące nie potrafią skutecznie przeciąć tego węzła niemożności, złej woli i oportunizmu. Obrońcy tajnych współpracowników gotowi są nawet wywrócić tradycyjny porządek moralny, donosicieli i zdrajców nazwać ofiarami, a ofiary ich agenturalnej działalności "moralnymi prymitywami". Stanisław Michalkiewicz od samego początku był i pozostaje nadal niezwykle konsekwentnym zwolennikiem przeprowadzenia w Polsce lustracji. Zgromadzone w tym tomie felietony poświadczają jego zdecydowanie w tym względzie. Dowodzą także, że konieczności przeprowadzenia lustracji nie warunkuje zaspokojenie ciekawości czy nawet poznanie prawdy, to przede wszystkim warunek "sine qua non" sanacji Rzeczypospolitej, państwa, które w ostatnich trzech wiekach zaledwie przez trzydzieści kilka lat aspirowało do suwerenności i niepodległości, podlegając poza tym wpływom obcych tajnych policji i wywiadów..."

Stanisław Michalkiewicz na zaproszenie Stowarzyszenia MyCork gościł w Cork, gdzie wygłosił wykład "Polska wobec kryzysu" - do przeczytania TUTAJ.

poniedziałek, 3 sierpnia 2009

Europejska Karta Ubezpieczenia Zdrowotnego

Wyjeżdżając za granicę (czyli np. - do Polski) warto posiadać European Health Insurance Card czyli Europejską Kartę Ubezpieczenia Zdrowotnego. W nagłych przypadkach pozwoli nam to bezpłatnie skorzystać z pomocy lekarskiej.

/Na zdjęciu: moja European Health Insurance Card, usunąłem nr karty i nr pps/

Aplikowanie o kartę jest bardzo proste, wystarczy złożyć w lokalnym Health Services Executive (w Polsce będzie to wojewódzki oddział Narodowego Funduszu Zdrowia) prosty formularz, w którym podajemy swoje imię i nazwisko, adres i nr pps. Możemy też być poproszeni o okazanie jakiegoś dowodu, że jesteśmy rezydentami Irlandii, w moim przypadku wystarczyło okazanie age card. Karta jest nam przesyłana pocztą w ciągu 10 dni roboczych. Wyrobienie takiej karty jest bezpłatne, mogą o nią występować zarówno pracujący jak i bezrobotni.

Bliższe szczegóły nt. warunków uzyskania European Health Insurance Card są tutaj: www.ehic.ie.

sobota, 1 sierpnia 2009

XXIV Rozmowy (nie)Kontrolowane

W sobotę, 1 sierpnia b.r., w pubie Slate w Cork, miały miejsce XXIV "Rozmowy (nie)Kontrolowane". Tym razem zaproszonym przeze mnie Gościem Specjalnym "Rozmów..." był Vito Werner, fotografik.

Kilka słów o naszym Gościu: Vito Werner, fotografik, autor trzech wystaw indywidualnych i wielu zbiorowych, brał udział w kilku konkursach fotograficznych. Od 2003 r. w Irlandii. Obecnie pracuje nad indywidualną wystawą Mirror of Souls, którą chce wystawić w Cork.

W trakcie spotkania Vito opowiedział nam o swojej fascynacji fotografią, przedstawił sylwetki wielkich fotografów oraz najważniejszych zdjęć w historii tej sztuki, rozmawialiśmy także o różnych technikach fotografii jak również dyskutowaliśmy m.in. o tym, czy powinno się używać programów komputerowych do obróbki zdjęć. Mogliśmy również zobaczyć wybrane prace Vita. Na zakończenie "Rozmów..." wszyscy zainteresowani uczestnicy otrzymali od naszego Gościa vouchery z rabatem do jego studia. Zapraszam na stronę internetową Vita: vitowerner.com.

/Powyżej: część uczestników XXIV "Rozmów..."/