środa, 17 sierpnia 2011

XXI wizyta w Polsce (9): w Pyrzowicach pokazują, że pierwsi będą ostatnimi. I odwrotnie ;-)

Powrót do Cork. Autobusem z Tomaszowa Lubelskiego do Krakowa, później bus do Pyrzowic, stamtąd lot do Cork.

Oczywiście, jak zwykle w Pyrzowicach, nie obyło się bez problemów. Najpierw odprawa (wyjątkowo miałem większy bagaż), główny bagaż oczywiście o.k., każą też ważyć podręczny, również w porządku, a nawet w jednym i drugim spory zapas. Ale pani celniczce, czy jak ją tam zwał, nie podoba się chyba jego wymiar (chociaż jest jak najbardziej wymiarowy i latam z nim "od zawsze"), więc wydaje polecenie włożenia go do stojaka w którym sprawdza się wymiary tegoż bagażu. Oczywiście, wchodzi bez problemu. Niezadowolona pani wydaje kolejne polecenie powtórzenia czynności, ale przy walizce obróconej o 90 stopni. Wchodzi, chociaż kółka nieco zawadzają. "Bagaż ma wchodzić luźno!" - poucza mnie pani, nie precyzując jednak co to znaczy "luźno", do kiedy jest luźno a od kiedy nie. Tak czy owak, bagaż pasuje pod obojętnie jakim kątem, więc nie ma się do czego przyczepić. Przechodzę przez bramkę, oczywiście piszczy, chociaż nie powinna. Obszukiwanie, nie mam noża w skarpetce czy innej broni pod kołnierzykiem. Kolejnej pani celniczce nie podoba się zawartość mojej podręcznej walizki. Każe otworzyć, otwieram, grzebie w niej, wyciąga, przewraca. Nie znalazła nic podejrzanego, więc odpuszcza.

Odprawa paszportowa: pan celnik długo, o wiele dłużej niż zazwyczaj, ogląda mój paszport, przesuwa go przez czytnik, patrzy w monitorek, stuka w klawiaturę. W myślach już robię rachunek sumienia, ale jedyne co mogę znaleźć to to, że podczas tej wizyty w Polsce dwa razy na rozkopanym Rondzie Grunwaldzkim w Krakowie przeszedłem na czerwonym świetle. Na swoje usprawiedliwienie: w promieniu co najmniej pół kilometra nie było widać żadnego auta, a światła jakby się "zacięły". Ale za moim przykładem poszli też inni przechodnie, więc nie wiem, może za jakiegoś prowodyra zostałem uznany? "Dokąd pan leci" - ostro pyta celnik. Na końcu języka mam odpowiedź, że jest napisane na bilecie który podałem razem z paszportem, ale - odpuszczam. Cholera wie co jest grane, lepiej sobie takie odzywki zostawić na przylot, a nie na wylot, bo jak przylecę - to przecież mnie nie odeślą z powrotem, ale jak chcę wylecieć, to mogą przetrzymać... "Do Cork" - odpowiadam przez zęby. Pan celnik kolejny raz spogląda w monitor, jeszcze naciska jakieś przyciski w klawiaturze, ale chyba nie znalazł tego, czego spodziewał się znaleźć. Bez słowa popycha paszport w moją stronę.

Przy bramce do samolotu tradycyjnie dwie kolejki, tych z pierwszeństwem wejścia (czy raczej: osoby podróżujące z dziećmi, bo pierwszeństwo mało kto z Rodaków wykupuje), oraz pozostałych. O dziwo, zaczynają odprawiać i wpuszczać do autokaru (który ma przewieźć pasażerów przez 20 metrów do samolotu) najpierw osoby z kolejki drugiej, w której i ja się znajduję. Najpierw wydaje mi się to dziwne, przecież pierwsi powinni wejść ci z pierwszeństwem? Dopiero po chwili odkrywam chytry plan pracowników obsługi naziemnej: po zapakowaniu nas do autokaru, w którym jesteśmy ściśnięci jak śledzie, przy lejącym się żarze z nieba, obsługa wypuszcza na płytę lotniska osoby z kolejki pierwszej, bo jak napisałem, do samolotu ledwie 20 metrów. My, ścierający pot z czół patrzymy jak ci pierwsi, którzy dopiero co byli ostatnimi, chociaż powinni być pierwszymi, znowu są pierwsi ;-) Ale coś jest nie tak, bo wpuszczają tylko jednym wejściem, co dodatkowo przedłuża nasze "uwięzienie" w lotniskowym autokarze. Nareszcie drzwi się otwierają, do samolotu jest kilkanaście metrów, zaczyna się bieg, przepychanie, w końcu przy jedynym czynnym wejściu formuje się ciżba. Ci na końcu ciżby stoją zrezygnowani, już wiedzą że przegrali walkę o miejsce przy oknie. Wtem - w samolocie obsługa otwiera drugie drzwi. Koniec ciżby radośnie zafalował i rzucił się w pościg ku schodom. I tak po raz kolejny ostatni byli pierwszymi ;-)

Lot jak lot, po przylocie - deszcz i lekki szok termiczny, różnica ok. 15 stopni. Ale jak to lubię ;-)

1 komentarz:

  1. Dobrze że tym razem nie było straży granicznej z automatami i psami - ale może odwołali już stan wojenny ;) - No i wąsaci panowie sprawdzający paszporty nie znający słów: dziękuję, proszę do widzenia - ale tego w wojsku nie uczą. No i ten drażniący głos spikera (chyba automat) który średnio co minute wygłasza głupi komunikat który równie dobrze można przeczytać na telebimie (jeśli działa). Niesmaczna kawa cappucino za 9zł o smaku najtańszej z marketu - kanapka za 10 zł o składzie masło + stary ser no i cola za 15zł do zestawu - itd itd - każda wyprawa do Pyrzowic przynosi moc nowych wrażeń :)

    OdpowiedzUsuń