"Ponad wszystkie wasze uroki, Ty!  poezjo, i ty, wymowo, Jeden wiecznie będzie wysoki: Odpowiednie dać  rzeczy słowo!" - pisał Cyprian Kamil Norwid. Wydaje mi się, że mamy z  tym coraz większy problem. Szczególnie tutaj, na Wyspach...
Weźmy nabrzmiały ostatnio problem związany z finansami całych  państw. Lata życia na kredyt niektórych z nich, połączone z brakiem  odpowiedniej kontroli nad sektorem finansowym, spowodowały zachwianie  całego eurolandu i konieczność zwrócenia się o pomoc do... Chińczyków,  bo jak wiemy co najmniej od czasów "Wesela" Wyspiańskiego - Chińczycy  trzymają się mocno. Pomijając wszystko inne, czy te problemy nie były  spowodowane brakiem odpowiedniego nazwania pewnych rzeczy? Ja na  przykład nie rozumiałem i nadal nie rozumiem, dlaczego ktoś mówi że  kupił dom, gdy faktycznie zaciągnął na to kredyt który będzie musiał  spłacać przez najbliższych kilkadziesiąt lat, a jeżeli spłacać  przestanie to zostanie z tego "swojego" domu bezwzględnie wyrzucony.  Przyznam, że po przeczytaniu tekstów kilku ekspertów objaśniających  powody obecnego kryzysu, zdałem sobie sprawę że moje myślenie o  bankowości pochodzi z XIX wieku. Miałem i mam nadal wbite do głowy, że  pożycza się cudze, ale oddawać trzeba własne i to z reguły dwa razy  więcej niż się pożyczyło. Zdaję sobie sprawę że świat poszedł naprzód,  ale ja jednak wolę swoim tempem dreptać z boku. Może dzięki temu nie  tonę w długach...
Kolejny werbalny, chociaż znacznie bardziej błahy problem: jak mają  zwracać się do siebie, nie znający się wcześniej, Rodacy za granicą:  bezpośrednio per "ty", czy może jednak tak, jak robią to dobrze  wychowani ludzie w Polsce, czyli per "pan(i)"? Jak w prawie każdym  przypadku, są dwie szkoły, i to bynajmniej nie falenicka i otwocka:  jedni twierdzą, że skoro tutaj wszyscy zwracają się per "you", to i my  powinniśmy się zwracać per "ty". Drudzy zwracają uwagę, że angielskie  "you" nie jest li tylko prostym odpowiednikiem polskiego "ty", a ponadto  - skoro rozmawiamy po polsku to powinniśmy używać takich form, jakie są  przyjęte do stosowania w naszym języku, czyli do osób nieznanych, mniej  lub bardziej starszych, etc., zwracamy się jednak w języku polskim  przez "pan(i)". Chyba że mamy do czynienia z rozmówcami spod wiejskiego  sklepu z tanim winem, to wtedy co innego, bo wówczas bardziej od formy  ważniejsze staje się w ogóle zrozumienie komunikatu. Zwolennicy  "tykania" łapią się rozpaczliwie różnych desek ratunku, które jednakże  zmieniają się w brzytwę dla coraz bardziej tonących, żonglując mniej lub  bardziej wymyślnymi argumentami, że niektórych Pan Bóg może i stworzył  na "panów", ale zapomniał im majątku dać, etc. Zgrabne, ale głupie.  Oczywiście, przejście na "ty" ma swoje, jak mawiał klasyk, plusy dodatnie  i plusy ujemne. Z reguły są to dwie strony tego samego medalu: z jednej  strony bardzo się skraca, często niepotrzebny, dystans, a z drugiej  strony często po jakimś czasie okazuje się, że jednak dystans jest  potrzebny, i szczególnie widać to wśród emigracyjnej Polonii.
Dlaczego dystans bywa niezbędny? Bo, jak  objaśniał w "Psach" Franz  Mauer:  "Ktoś się rodzi księdzem, ktoś k***ą, a ktoś inny złodziejem...  czasami ma to dobre strony, bo się można poznać". To stwierdzenie jest  szczególnie prawdziwe właśnie na emigracji: tylko tutaj mogą się  spotkać, często pod jednym dachem, osoby które nigdy nie poznałyby się w  Polsce. Sam przez pierwszy okres mojego pobytu w Irlandii pracowałem na  jednym budowlanym rusztowaniu ramię w ramię z gruzińskim adwokatem i  ukraińskim trenerem piłkarskim. Politolog, adwokat i trener w jednej  "trójce murarskiej"? Dlaczego nie. Takie rzeczy tylko w erze, chciałoby  się powiedzieć. Oczywiście - w erze życia na emigracji, gdzie w tyglu  narodów mieszają się życiorysy, hartują charaktery, ale także często  łamią się ludzkie losy. Adwokat i trener to wyższa półka, było mi też  dane poznać cały wachlarz innych postaci. Jednych, i tych jest  zdecydowanie więcej, wspominam bardzo miło, do dzisiaj jesteśmy  przyjaciółmi, na innych zawiodłem się znacznie i takiej swołoczy ręki  nie podaję. Co do tych pierwszych, nie ma się co rozpisywać, bo to  prostu porządni ludzie jakimi wszyscy być powinni, co do drugich, to po  prostu uważam że w którymś momencie ich psychika spłatała im tęgiego  figla zastępując świat rzeczywisty - urojonym. A może po prostu wyjazd  do innego kraju spowodował przerwę w regularnych dotychczas wizytach u  psychiatry, który przepisywał stosowną ilość odpowiednich pigułek na  receptę? Nie można i tego wykluczyć. Niemniej, w takich sytuacjach  zaczynam żałować trochę zbyt pochopnego, jak się okazało, przejścia na  "ty".
Ne emigracji w ogóle trzeba być bardzo ostrożnym z nazwaniem kogoś  "przyjacielem", bo, jak mawiał inny klasyk, "zagranica zmienia ludzi".  To jest w ogóle ciekawa sytuacja jak reagują ludzie nagle wyrwani ze  swojego naturalnego środowiska. Oczywiście pomijam sytuację, gdy  wyjeżdża się całą rodziną lub osiedlowo - wioskową "paczką" (a często  jednocześnie ma miejsce jedno i drugie). Taka sytuacja praktycznie nie  rodzi niebezpieczeństw, bo człowiek nadal tkwi jak w kokonie w swojej  dotychczasowej ludzkiej otoczce, chociaż w innym kraju. Ale jednak  większość osób wyjechała samotnie, lub już na emigracji samotnymi się  stała. Inny kraj, inny język, inne realia, inna mentalność. Wszystko  inne, a człowiek przecież ten sam, nie może zmienić się jak za  dotknięciem różdżki Harrego Pottera. Niemniej, prędzej czy później,  zmiany zazwyczaj przychodzą.
Tym zmianom sprzyja przede wszystkim  poczucie anonimowości: ktoś wyjeżdża ze swojej miejscowości gdzie znali  go wszyscy, do miejsca gdzie nie zna go nikt. Ileż to rodzi pokus, ile  możliwości. Pierwszą z nich jest oczywiście pokusa "wyszumienia się"  szczególnie gdy w swoim środowisku uchodziło się za poważną osobę,  względnie gdy rodzice krótko trzymali za kark, bo nie ma co ukrywać że  "szumi" głównie młodzież, starsi są znacznie bardziej powściągliwi. Ale  są też zmiany inne: ludzie którzy dotychczas w Polsce poświęcali swoje  życie bezskutecznym próbom związania końca z końcem tutaj mogą  odetchnąć, rozejrzeć się wokół i dostrzec innych, w końcu - zacząć  realizować swoje zainteresowania, od zwykłego hobby po rozwijanie  własnej osobowości.
Emigracja w Irlandii ciągle dopiero się kształtuje,  spora grupa ludzi jest "płynna": przyjeżdżają i wyjeżdżają co  uniemożliwia budowę jakichkolwiek więzi, ale część już okrzepła, wie że  przyjdzie im tutaj spędzić co najmniej najbliższe kilka/kilkanaście lat.  I ta ostatnia grupa zaczyna inwestować swój czas w bardziej trwałe  relacje z otoczeniem, zakłada polonijne stowarzyszenia względnie  wstępuje do od dawna działających grup irlandzkich, zaczyna brać czynny  udział w życiu lokalnych społeczności. Pocieszające jest to, że po tych  kilku latach odsiewa się plewo od ziarna, po początkowych wątpliwościach  widać kto posypuje głowę popiołem, a kto cukrem, kto chce naprawdę  robić coś dla innych a kto to, co zrobili inni rozwalić w imię własnej  polaczkowatej zawiści.
Wracając jednak do moich lingwistycznych rozważań: pobyt na  emigracji na pewno prowadzi do pewnej językowej ewolucji. Pomijam  oczywiście słynny "ponglisz", czyli coś w stylu osławionego "zerknij  przez window na street czy stoi tam mój car", ale do powszechnego użycia  wchodzą na przykład takie stwierdzenia jak np. słynne "zjeżdżam do  Polski", gdy ktoś pragnie nam zakomunikować, że chce zakończyć swój  gastarbeiterski żywot, bo już uciułał wystarczająco na nowy dom,  stodołę, czy car. Tfu, samochód, rzecz jasna. Zresztą tym się właśnie m.in. różni gastarbeiter od emigranta. Co prawda obydwaj wyjechali, żyją  często obok siebie, być może obydwaj wrócą, ale i wyjechali, i być może  wrócą, z zupełnie innych powodów, stąd wrzucanie do jednego językowego  worka gastarbeiterów z emigrantami jest poważnym nieporozumieniem.  Tworzenie określeń "emigracja zarobkowa" dewaluuje rzeczywistą  emigrację, rozrzedza jej znaczenie i próbuje nawet odwrócić uwagę od  faktu, że skoro ludzie emigrują, to źle się dzieje w państwie, i to  wcale nie duńskim. A wszystko przed dodanie jednego przymiotnika...
Bo słowo, przede wszystkim pisane, jest potęgą proszę Państwa. Nawet  błahy przecinek może mieć znaczenie, jak w anegdocie o skazanym gdzieś w  mrokach średniowiecza jegomościu, którego kat właśnie miał uśmiercić.  Egzekucję przerwał królewski posłaniec, który na zdrożonym rumaku  dostarczył wiadomość: "wieszać, nie czekać!", co kat niezwłocznie  uczynił. Wkrótce wybuchła z tego powodu awantura, bo okazało się, że  królewski skryba źle postawił przecinek i oryginalna wiadomość miała  brzmieć: "wieszać nie, czekać!".
Tym bardziej więc zawsze trzeba myśleć, co się mówi, chociaż nie zawsze mówić, co się myśli. Szczególnie na obczyźnie...
Bardzo dobry i mądry tekst Piotrze.
OdpowiedzUsuńWitaj Piotrze,
OdpowiedzUsuńZajrzalem tutaj po kilkuletniej (jak ten czas leci!..) przerwie i widze ze piszesz inaczej. Te 'nowe' teksty sa... jakby to powiedziec... dojrzale. Nie chce sie rozwodzic nad szczegolami, po prostu powiem, ze w moim odczuciu sa duzo lepsze.
Tak trzymac, bardzo mi sie podoba.