Polska to średniej wielkości państwo  europejskie o pięknej tysiącletniej historii. Niestety, pomimo że naszą  Ojczyznę zamieszkuje 40 mln obywateli - nie ma wśród nich obecnie chyba ani  jednego, którego moglibyśmy wspólnie uznać za autorytet i wzór do  naśladowania. Tymczasem brak autorytetów często prowadzi do nihilizmu, a  nihilizm - do brak celu, sensu, znaczenia i wartości życia a w  konsekwencji - do degrengolady całych społeczeństw.
Brak autorytetów jest szczególnie widoczny wśród naszej, pożal się  Panie Boże, klasy politycznej. W 1968 r. śp. Stefan Kisielewski użył w  odniesieniu do cenzorów, które to jednak odniesienie szybko przeszło  także na ówczesną komunistyczną kastę władców, określenia "dyktatura  ciemniaków". Niestety, pomimo upływu 40 lat niewiele się zmieniło.  Dyktatury co prawda już nie ma, chociaż i tak od 20 lat wybieramy  "mniejsze zło", które przecież nadal pozostaje złem, ale ciemniacy  pozostali. Spójrzmy prawdzie w oczy: Polską rządzą intelektualne  miernoty, bez klasy, bez kasy (tę dopiero próbują zgromadzić gdy dorwą  się do władzy) i często bez wykształcenia.
Przykład idzie z góry: to jest wprost niepojęte, żeby wśród całego  40 milionowego Narodu przez 20 lat nie znalazł się na stanowisku  Prezydenta Przenajświętszej Reczpospolitej chociaż jeden człowiek, który  miałby nienaganny życiorys, porządne wykształcenie i biegle władał  przynajmniej językiem angielskim. Jak już się trafił taki co to  "przeskoczył przez płot i obalił komunę", to miał do szkoły pod górkę,  jak z kolei prezydencki, z przeproszeniem, stolec objął ktoś po szkołach  i z właściwym życiorysem, to z kolei w obcych językach "ani be, ani me,  ani kukuryku", etc. Stąd nic dziwnego że chyba uznanym za najlepszego  prezydenta, bo wybranego na dwie kadencje, okazał się facet nie dość że z  komunistycznym rodowodem, to jeszcze z "wyższym" wykształceniem -  chociaż studiów nie skończył i cierpiący na "chorobę filipińską",  objawiającą się szczególnie w trakcie wizyt w Rosji.
O obecnym Prezydencie RP nawet nie będę się wypowiadał, żeby nie  podnosić ciśnienia i sobie - i co niektórym Czytelnikom, którzy po  lekturze moich przemyśleń mają zwyczaj pisać na mnie donosy tu i ówdzie ;-) Napomknę tylko, że nie jest normalną sytuacja,  gdy miliony Polaków biegle włada językiem angielskim bo bez tego nie  mogłoby nawet marzyć o dostaniu podrzędnej pracy w... Polsce (tak, to  nie pomyłka), a miłościwie nam panujący obecny Prezydent RP nie potrafi  uciąć sobie w tym języku pogawędki z "szefem wszystkich szefów", którym  po zmianie orientacji z Moskwy na Waszyngton jest najważniejszy lokator  Białego Domu. Brak takiej umiejętności powoduje konieczność polegania na  tłumaczach, a jak to się kończy przekonaliśmy się niedawno, gdy  nieudolne próby przełożenia rubasznych żartów damsko-męskich naszego  Umiłowanego Przywódcy o mało co nie zakończyły się dyplomatycznym  skandalem. No ale jak wiemy z wypowiedzi Miłościwie Nam Panującego, w  czasie gdy inni mieli czas na naukę on siedział w więzieniu walcząc "o  takie Polskie", że zacytuję kolejnego z naszych prezydenckich  klasyków...
Jak mówi stare chińskie przysłowie: "Z dobrego żelaza nie robi się  gwoździ, z dobrych ludzi - wojowników", w Polsce możemy to przysłowie  śmiało rozciągnąć także na polityków. Nie mogę uwierzyć patrząc na  zakazane twarze tych samych indywiduów rządzących naszą Ojczyzną od 20  lat, że tacy ludzie potrafili się tak mocno przyspawać do partyjnych  stołków i przyssać do budżetowego koryta. I co najgorsze - nie ma nich  siły. Tajemnicą poliszynela jest fakt istnienia swoistych gwarancji  jakie sobie nawzajem udzielają poplecznicy tej czy innej partyjki:  jeżeli my wygramy - nie ruszamy waszych pozwalając im objąć profitowe  stanowiska poza główną linią decyzyjną, a jeżeli wy wygracie - nie  ruszacie naszych, pozwalając im do następnych wyborów objąć  państwowo-samorządowe stołki w różnych instytucjach.
O co tak naprawdę chodzi? Czy naprawdę nie ma w Polsce odpowiednich,  godnych osób, np. z kręgów naukowych czy ludzi sztuki, którym na sercu  leżałoby dobro Ojczyzny? Na pewno chętnych by nie zabrakło. Sam pamiętam  telewizyjne występy artystów przeróżnych którzy w 1989 r. ze łzami w  oczach nawoływali Bryllowym: "Jesteśmy wreszcie we własnym domu. Nie  stój, nie czekaj. Co robić? Pomóż!”. O ile autorowi powyższej rymowanki  udało się przynajmniej w 1991 r. zostać pierwszym ambasadorem RP w  Irlandii, to już jego kolegom nawołującym do pomocy - nie za bardzo.  Problem w tym, że aby dostać się do odpowiedniego szczebla władzy,  trzeba najpierw przejść procedurę lustracyjną. I tu klops, bowiem  okazało się, że zdecydowana większość tuzów naszej polskiej nauki i  sztuki - jest umoczona po uszy. Jeżeli nawet nie kablowali na swoich  kolegów i koleżanki po fachu za pieniądze, to robili to z czystej  bezinteresownej zawiści. A nawet jak nie kablowali, to przynajmniej  podpisywali lojalki żeby dostać paszport i móc się wyrwać na  imperialistyczny zgniły Zachód, coby zarobić nieco dolarów, marek czy  franków, dając wykłady w podrzędnych uniwersytetach czy występując dla  Polonii w podrzędnych tancbudach. W końcu już Rzymianie wiedzieli że  pecunia non olet, problem w tym, że po powrocie trzeba się było swojemu  oficerowi prowadzącemu wyspowiadać z tego i owego. Tak, wiem, zaraz  odezwą się święte głosy oburzenia, że zapomniałem o realiach wtedy  panujących, że większość kolaborowała tylko "na niby" (przynajmniej  teraz wszyscy jak jeden mąż tak twierdzą) bo nie było innego wyjścia  żeby w miarę normalnie egzystować, etc. No cóż, ja jednak bardziej  skłaniam się do stwierdzenia Rafała Ziemkiewicza, który napisał: "Agenci  pozyskiwani szantażem czy groźbami nigdy nie stanowili więcej niż 1,5  procenta ogólnego pogłowia kapusiów. To logiczne: z niewolnika nie ma  pracownika. Agenta też. Agent pozyskany przemocą to agent kiepski –  będzie oszukiwał, kombinował, próbował się urwać. 99 procent kapusiów  kapowało dobrowolnie: dla pieniędzy, dla awansów, wyjazdów  zagranicznych, dobrych recenzji, przekładów na obce języki... I wielu z  nich, jak sądzę, dzięki porobionym przy wsparciu SB karierom robi dziś  za autorytety, pryncypialnie krytykujące lustrację."
Jednym z nielicznych prawdziwych autorytetów w Polsce powojennej był  Jan Paweł II, chociaż pewnie niektórzy, szczególnie ateiści (chociaż  lepiej byłoby ich zwać anty-teistami) już krzywią się z niesmakiem. Do  dzisiaj jego słowa wypowiedziane 2 czerwca 1979 r. na ówczesnym plac  Zwycięstwa w Warszawie, mieście w którym podpisano Układ Warszawski,  robią niesamowite wrażenie: "Ja, syn polskiej ziemi, a zarazem ja, Jan  Paweł II, papież, wołam wraz z wami wszystkimi: Niech zstąpi Duch Twój!  Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi. Tej ziemi!" Dekadę  później komunistyczny blok rozleciał się jak domek z kart. Przypadek?  Cud? Nie wiem, ale na pewno - fakt. Chociaż faktem jest też to, że  większość Rodaków Papieża kochała, ale niewielu go słuchało. Kremówkami  objadał się każdy, ale Jego encykliki czytali nieliczni. Parafrazując  znane stwierdzenie, najtrudniej jest być autorytetem we własnym kraju.  Przekonał się o tym chociażby Lech Wałęsa, jeden z niewielu Polaków  znanych na całym świecie i na całym świecie, poza Polską, jednoznacznie  pozytywnie kojarzonym. Hołubiony na świecie, u nas już chyba dożywotnio  dostał etykietkę "Bolka". Jak pisałem, na każdego znajdzie się u nas  teczka.
Porobiły się nam więc różnego rodzaju "autorytety zastępcze", które,  niczym w platońskiej jaskini, są jedynie cieniem, podłą imitacją  autorytetów prawdziwych. I tak mamy pana senatora dorabiającego sobie  jako "autorytet moralny", który lubi się malować i przebierać w damskie  ciuszki w towarzystwie pań niezbyt ciężkich obyczajów, dodatkowo  wciągając to czy tamto nosem z czego filmik trafił do netu. Mamy panów  (p)osłów rozbijających się po pijanemu wózkami golfowymi gdzieś w  dalekich krajach, chociaż nie wiadomo po co aż tam, skoro wiemy że posłowie  Przenajświętszej Reczpospolitej tak sumiennie przykładają się do swoich  obowiązków, że nawet złożeni "chorobą filipińską" potrafią zjawić się w  Sejmie - swoim miejscu pracy. Ba, mam wrażenie że niektórzy przychodzą  tam wyłącznie wtedy, gdy ich ta "filipińska niemoc" dopadnie... I taki  stan utrzyma się pewnie jeszcze długo, bo na każdego znajdzie się teczka  z lojalką, która z powodu braku powszechnej lustracji w Polsce jest w  odpowiednich rękach narzędziem umożliwiającym pełną kontrolę nad każdym,  kto cokolwiek próbował robić w PeeReLu.
Cała nadzieja w młodszym pokoleniu, nie powiązanym siecią misternych  układów z minionej epoki. Tyle, że jest to już pokolenie MTV i  McDonalda, więc pewnie też nic z tego nie będzie...
/.../Bob Dylan też prawił kazania ze sceny - czy JP2 był tak jednoznacznie doskonałym ucieleśnieniem ideałów - istnieją też inne opinie - ()np.odnośnie prezerwatyw i Afryki albo jego wystawnych wizyt w biednych krajach) - co do autorytetów wydaje mi się że nie istnieją - można tylko czerpać z najlepszych to co mają najlepszego do zaoferowania, powiedzenia.. itd - każdy ma jakiś brudek za uszkiem i na matkę Teresę znaleźli - nie istnieją 100% czyste ideały - może w bajkach - co do polskiej sceny politycznej to bagno z pewnością - ale takie jest polskie społeczeństwo - to przekrój naszej mentalności - ci ludzie nie przylecieli z kosmosu w rakiecie - ale zostali wybrani z pośród nas - dlatego mamy w Polsce jak mamy - i od lat uciekamy za granicę do mądrzejszych :)
OdpowiedzUsuńBardzo celne chińskie przysłowie. Co do polskich polityków to szkoda, że nie ma już nadziewania na pal, tam właśnie widziałbym większość tych zafascynowanych swoją własna karierą politycznych karierowiczów. PS. Rzymskie wakacje nieźle podziałały :)
OdpowiedzUsuń