Kiedy 21 lat temu, po trzech dniach jazdy autobusem, przyjechałem z Krakowa do Corku, to miejsce wydało mi się rajem. Teraz coraz częściej przekonuję się, że jest to raj utracony. Niestety, na własną prośbę Irlandczyków.
Jaka była Polska w 2004 roku, kiedy opuszczałem naszej Ojczyzny łono? Nijaka. Rządziła jeszcze lewica, a więc oczywiste było, że kraj był splądrowany, bezrobocie szalało a praca na umowach śmieciowych po 3 złote za godzinę - była szczytem marzeń. Nawet Kraków, to niegdyś stołeczno-królewskie miasto, przypominał obraz nędzy i rozpaczy. Pierwsze poważniejsze remonty rozpoczęto tam dopiero w 2007 roku, kiedy już było wiadomo, że raczej w tej Unii zostaniemy. Dopiero wtedy, po dekadzie stawiania w tym mieście wyłącznie zagranicznych hipermarketów, postanowiono zabezpieczyć odpadające gzymsy i odmalować fasady.
W Irlandii nasi Rodacy przekonali się wreszcie, że za solidną pracę należy się przyzwoita zapłata, a szacunek należy się z kolei każdemu, bez względu na pracę, którą wykonuje. Do rodzin emigrantów w Polsce, popłynęła szeroka rzeka euro, co pozwoliło im również szybciej podnieść z finansowej zapaści. Praca w Polsce może i ludzi uszlachetniała, ale dopiero w takiej Irlandii pozwalała im się wzbogacić. No dobrze, żartuję z tym uszlachetnianiem, szczególnie w Polsce Roku Pańskiego 2004. Z reguły było bardzo źle, ludzie po studiach trafiali, w najlepszym przypadku, na kasy we wspomnianych wybudowanych w ostatniej dekadzie zagranicznych hipermarketach. W Irlandii też tam lądowali, ale za 7-8 krotnie wyższą płacę, z gwarantowanymi przerwami w pracy i szacunkiem do własnej osoby. Spora część osób nie będzie miała pojęcia, o czym piszę, bo wyjechała z Polski zaraz po maturze czy studiach, nie pracując w Ojczyźnie nawet jednego dnia.
Wyjechaliśmy i byliśmy szczęśliwi. No dobrze, nie zawsze i nie wszyscy, ale jednak Irlandia dała nam to, czego nie dała nam Ojczyzna. Irlandczycy przyjęli nas bardzo ciepło, często wspominając, że pochodzimy z kraju Ojca Świętego, Jana Pawła II, pierwszego papieża, który odwiedził ich kraj. Podkreślali też, że sami często było emigrantami, albo przynajmniej mają kogoś bliskiego w rodzinie, kto musiał wyjechać.
Irlandia zawsze była biednym krajem, jeszcze długo po odzyskaniu niepodległości żyło się tutaj bardzo skromnie. Kraj rolniczy, naród bardzo konserwatywny, wierzący. Tą wiarą, a raczej zaufaniem do kościoła katolickiego, zachwiało ujawnienie szeregu przestępstw przez osoby, które nigdy nie powinny być przyjęte do stanu duchownego. Do tego nagle objawił się Celtycki Tygrys, ogromny boom gospodarczy. Wiadomo, że jak trwoga, to do Boga a w spadającym samolocie nie ma ateistów, każdy natychmiast się nawraca, choćby tylko do chwili zażegnania groźnej sytuacji. Tym samym, gdy jest dobrobyt, a w Kościele afera goni aferę, nie ma lepszego momentu do pożegnania tej instytucji.
Kościoły opustoszały, liczba powołań spadła, ale za to Irlandczykom zaczęło powodzić się materialnie. Wkrótce w wykonywaniu najcięższych lub najmniej wdzięcznych prac, zaczęli zastępować ich obcokrajowcy. Z kolei w referendum zagłosowali za udzieleniem ślubów osobom tej samej płci, a później wreszcie za aborcją. Mogłoby się wydawać, że kiedy odeszli od Kościoła, to złapali Pana Boga za nogi. Nic bardziej mylnego. Przestali służyć Bogu a zaczęli - Mamonie, i na krótki czas to się nawet sprawdzało.
Jednak miesiąc miodowy, chociaż miałby trwać i dekadę, musiał się skończyć. Wskutek wielu czynników, od uległości unijnym komisarzom, przez brak wyobraźni po polityczną korupcję, gospodarka, chociaż dobrze wygląda w sprawozdaniach, przestała dostarczać środków na rozwiązanie coraz większych problemów społecznych. Przede wszystkim brakuje mieszkań, przez co ich ceny szybują do góry. Im więcej trzeba oddać za mieszkanie, tym mniej zostaje na życie, a warto dodać, że ceny innych produktów czy usług również nie stoją w miejscu. W przeciwieństwie do przeciętnej płacy, której wzrost jest niemal niezauważalny. Pomimo tej katastrofy mieszkaniowej, irlandzki rząd posłusznie wykonuje unijne dyrektywy i wpuszcza olbrzymią ilość przybyszów z innych, pozaunijnych krajów, często kompletnie obcych kulturowe i wyznających inne wartości, co prędzej czy później musi rodzić konflikty. Irlandczycy to widzą i są coraz bardziej wkurzeni. Wcześniej, gdy tygodniówka pozwalała na spokojne życie i weekendowe imprezy z przyjaciółmi, niespecjalnie im to przeszkadzało. Teraz gdy z powodu cen wypijają sześciopak heinekena na swoim ogródku, zamiast w pubie, zaczyna w nich wzrastać frustracja.
Za politykę, również imigracyjną, odpowiadają rządzący, którzy są emanacją społeczeństwa. Jaki rząd, takie społeczeństwo, chciałoby się napisać. Tyle że zamiast mieć pretensje do siebie, że cały czas wybierają tak, jak wybierają, najprawdopodobniej skumulują ten gniew gdzie indziej. Komu się oberwie w pierwszej kolejności? Imigrantom, oczywiście. Nikt nie będzie rozróżniał, czy chodzi o lekarzy i inżynierów z pontonów, czy o osoby z innych krajów UE, mieszkające i pracujące tutaj zupełnie legalnie. Nie jesteś stąd, więc jesteś obcy i najlepiej, żebyś wrócił do siebie. Już przestaje im pasować Polak "robiący im kanapki", jak to niegdyś "żartował" sobie pewien radiowy prezenter z Cork. Już nie pasuje Brazylijczyk zatrudniony w pralni czy Chorwat pakujący tabletki w fabryce medykamentów. Nagle okazuje się, że to już nie jest ten sam kraj, do którego przyjechaliśmy, a Irlandczycy nie są tymi samymi ludźmi, którzy nas tak ciepło witali. W tym czasie wyrosła cała nowa generacja, wychowana już według innych wartości, a często i bez wartości.
Pytanie, czyja to jest wina? Jak to mówią, gdy wskazujesz jednym palcem na kogoś, to najczęściej trzema na siebie. Nie ma już silnej, dominującej roli Kościoła, co otworzyło szeroko drzwi dla imigrantów innych wyznań. Nie ma niezależnego, zorientowanego narodowo rządu, przez co idee "społeczeństwa otwartego", są realizowane na naszych oczach. Do tego doprowadzili, niestety, sami Irlandczycy. To oni, w kolejnych wyborach, dawali mandat tej władzy, a w referendach zmieniali to, co było święte dla ich przodków. Skutki, jak widać, są opłakane. Z miejsca naprawdę dobrego do życia, powoli tworzą twór, z którego sami będą uciekali.
Oczywiście, zawsze znajdzie się ktoś, kto powie: jak ci nie pasuje, to wracaj do Polski, a Irlandczyków zostaw w spokoju. Tylko nie zawsze jest to takie łatwe. Ludzie tutaj często utknęli na lata: bo rodzina, bo dzieci w szkole, bo kredyt na dom. Trudno jest wracać po dwóch dekadach i często zaczynać układać życie na nowo. Do tego wielu z nas naprawdę pokochało Irlandię, za jej krajobraz, za historię, a alergicy nawet za pogodę. Wielu z nas ma ciągle złudną nadzieję, że jeszcze będzie przepięknie, albo przynajmniej - normalnie.
I w końcu: jesteśmy Polakami, ale i Europejczykami. Wszędzie w UE jesteśmy u siebie, bo przecież nikt nam nie dał nic za darmo. Za wejście do Unii słono zapłaciliśmy otwarciem naszego rynku i zdominowaniem go przez zachodnie koncerny. Więc to nie może być tak, że Polakom już dziękujemy i wracajcie do siebie, bo wtedy poprosimy, żeby przestano nas już traktować jak dojną krowę. I żeby wyjąć ręce z naszych kieszeni.
Spójrzmy, jak jesteśmy wykorzystywani gospodarczo w każdym niemal obszarze. Co by się stało, gdybyśmy jednak postanowili znowu wybić się na niepodległość? Czy naprawdę na naszym terenie są nam potrzebne niemieckie firmy, zatrudniające pracowników z Kolumbii czy innej Wenezueli, do tego rok do roku wykazujące straty? Wiemy, że takie mamy. Do tego media z zagranicznym kapitałem kształtujące polskie umysły, handel eksportujący zyski do swoich macierzystych krajów, obce banki i firmy telekomunikacyjne. Jak już idziemy, to na całość, nawet gdybyśmy musieli mieć swoją wersję słynnego bostońskiego parzenia herbaty.
Pytanie, komu się to bardziej opłaci?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz