wtorek, 31 lipca 2012

Swietłana Aleksijewicz: "Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości"

Świetna książka, zawierająca opowieści tych, których los w pewnym momencie związał z Czarnobylem, zarówno mieszkańców terenów położonych nieopodal elektrowni, jak i tych, których skierowano do likwidacji skutków katastrofy.

Kiedy w 1986 r. miała miejsce katastrofa elektrowni jądrowej w Czarnobylu, miałem niespełna 15 lat. Wraz z innymi małolatami ustawiono mnie w kolejce, na początku której panie pielęgniarki podawały płyn Lugola, dość paskudny w smaku. Dorośli masowo "zaszczepiali" się setką wódki, bo podobno mocny alkohol miał wypłukać z organizmu przyjętą dawkę promieniowania. Było to, o ile pamiętam, 1 maja. Sowiecki Sojuz promieniował /dosłownie/ na cały świat... Ale atmosfera była niemal piknikowa, nikt nie zdawał sobie sprawy z zagrożenia, jedynie co niektórzy mówili, że picie tego płynu kilka dni po katastrofie, to jak musztarda po obiedzie.

Teraz też czytam na necie, że zagrożenie nie było takie wielkie jak oceniano, że większość ludzi została ewakuowana pochopnie, że liczba ofiar była minimalna, że panikę zasiały głownie zachodnie media, itd., itp. Książka Swietłany Aleksijewicz jednak przeczy tej niemal sielankowej wersji, jaka jest teraz przedstawiana, przynajmniej jeżeli chodzi o ilość ofiar. Tak naprawdę, żeby ocenić skutki tej katastrofy, trzeba będzie pewnie poczekać jeszcze przez 2-3 pokolenia. A gdyby nie te zachodnie media, pewnie do dzisiaj nie wiedzielibyśmy, że w ogóle miała miejsce jakaś atomowa katastrofa. W końcu towarzysze z Kraju Rad nie uznali nawet za stosowne poinformować o tym innych towarzyszy z bratnich satelickich państw...

Rewelacyjna i pasjonująca lektura, polecam.

sobota, 28 lipca 2012

Saturator Party

Od połowy lipca b.r., co 2 tygodnie w pubie Clancy's w Cork ma miejsce "Saturator Party", polska impreza karaoke, organizowana przez sklep Pewex.

Byłem dzisiaj na drugiej z kolei imprezie - świetna, profesjonalnie poprowadzona zabawa. Można było pośpiewać i potańczyć, a także spotkać sporo znajomych ;-) Wielkie brawa dla organizatorów. Ostatni raz przy polskim karaoke Rodacy w Cork mogli się bawić 3 lata temu, najpierw w pubie An Spailpin Fanac, a później w klubie Mardyke, imprezy organizował wówczas Dj Versall.

/Powyżej: uczestnicy zabawy/

piątek, 27 lipca 2012

Spotkanie organizacyjne w sprawie VI FKP

Dzisiaj w The Franciscan Well w Cork miało miejsce spotkanie w sprawie VI Festiwalu Kultury Polskiej w Cork, organizowanego jak co roku przez Stowarzyszenie MyCork.

/Powyżej: uczestnicy spotkania/

W trakcie spotkania został przygotowany wstępny, bardzo rozbudowany plan tegorocznego Festiwalu Kultury Polskiej. Szczegóły - wkrótce ;-)

poniedziałek, 23 lipca 2012

Nadzwyczajne Walne Zgromadzenie MyCork

W związku z upływem 2-letniej kadencji Zarządu MyCork, wczoraj miało miejsce Nadzwyczajne Walne Zgromadzenie Członków MyCork, w trakcie którego wybrano władze stowarzyszenia na kolejną kadencję.

/Powyżej: członkowie MyCork podczas głosowania na wczorajszym Walnym Zgromadzeniu/

Prezesem MyCork po raz drugi została wybrana Izabela Krygiel - Kozłowska, Viceprezesem i Sekretarzem został Paweł Świtaj, Skarbnikiem - Tomasz Piwoński, Z-cą Skarbnika - Anna Klimek, natomiast funkcję PR objął Marek Kietliński. Dodatkowo w skład Zarządu, jako jego członkowie, weszli Gertruda Anisiewicz i Krzysztof Byszewski. Wiąże się to ze zmianami organizacyjnymi, jakie wkrótce będzie przechodziło stowarzyszenie.

Taki skład Zarządu MyCork w moim przekonaniu gwarantuje stabilność działania stowarzyszenia. Mnie osobiście bardzo cieszy że do MyCork, pomimo naturalnej fluktuacji, ciągle wstępują nowi członkowie, którzy chcą rozwijać stowarzyszenie.

W Walnym Zgromadzeniu MyCork mogły wziąć udział - co jest dobrą praktyką od dawna obecną w MyCork - także osoby nie będące członkami stowarzyszenia, ale działające wolontaryjnie na jego rzecz. Oczywiście nie-członkowie nie mogą brać udziału w głosowaniach, ale mogą przedstawić swój punkt widzenia na przeróżne kwestie związane ze stowarzyszeniem.

Ponadto - na Walnym Zgromadzeniu zostało poruszonych szereg tematów dotyczących MyCork, w tym właśnie nowych projektów, których zalążków jest już sporo - tak że jestem pewien, że zaraz po wakacjach wiele osób znajdzie coś interesującego dla siebie.

niedziela, 22 lipca 2012

MyCork Foto Klub nad Rocky Bay

Dzisiaj miał miejsce pierwszy plener MyCork Foto Klub.

/Powyżej: uczestnicy dzisiejszego pleneru/

Spotkaliśmy się o 3:00 nad ranem przy kościele Church of the Annunciation na Blackpool w Cork, a nastepnie udaliśmy się nad Rocky Bay. Tam, nad brzegiem oceanu, uczestnicy pleneru pod okiem Mariusza Kalinowskiego, Adama Derynga i Piotra Łukaszka doskonalili swoje umiejętności m.in. w nocnym fotografowaniu.

 /Powyżej: uczestnicy pleneru - tuż przed świtem/

Plener był bardzo udany, można było z niego wynieść sporo solidnej wiedzy podanej w przystępny sposób. Kolejne plenery - już wkrótce.

Zdjęcia m.in. z dzisiejszego pleneru można zobaczyć TUTAJ.

sobota, 21 lipca 2012

Iza Michalewicz, Jerzy Danielewicz: "Villas. Nic przecież nie mam do ukrycia"

W grudniu ubiegłego roku zmarła Violetta Villas, wybitna polska śpiewaczka. Właśnie przeczytałem jej biografię pod ww. tytułem.

Nigdy nie bylem fanem VV - nie moje klimaty, po prostu. Niemniej VV wielką artystką była, panowie - czapki z głów, etc.

Autorom książki, pomimo że wielokrotnie próbowali, nie udało się porozmawiać z samą VV, co, jak twierdzą, wyszło biografii na dobre. Oparli się więc przede wszystkim na relacjach i wspomnieniach osób, które w jakimś momencie swojego życia znalazły się blisko niej. Z pamięcią ludzką różnie bywa, ludzie mają też różne powody by mówić jedno, nie dopowiadając drugiego, czy wręcz przemilczeć to i owo, i należy to uszanować, z drugiej strony - trzeba wówczas wziąć poprawkę na to, co się czyta.

Ale czyta się bardzo dobrze. Wyłania się z niej obraz wielkiej artystki, światowego formatu, której przyszło żyć w PRL-u, chociaż udawało jej się wyrwać za żelazną kurtynę i z powodzeniem koncertować na całym świecie. Jak każda wielka postać, miała też, nazwijmy to, fanaberie.

Miała też swój własny krzyż, który było widać szczególnie w ostatniej dekadzie jej życia.

czwartek, 19 lipca 2012

PO-wakacyjne refleksje

Sezon urlopowy w pełni. Tysiące Polaków z Irlandii wybiera się na wakacje. Również - do kRAJU. To bardzo dobrze, bo jak wiadomo - podróże kształcą, a niektórzy z tych wykształconych przez podróże do kRAJU dochodzą do wniosku, że Polska to wspaniały kRAJ. Ale tylko - na wakacje.

Jestem jednym z tych Polaków, którzy z reguły dłuższy czas wolny spędzają w kRAJU, pomimo że jest to cenowe samobójstwo. W tym roku w zimie byłem w Krynicy Zdroju, a teraz, zamiast znacznie taniej wygrzewać się gdzieś w Hiszpanii, Italii czy na Malcie, gdzie pogoda jest niemal gwarantowana, robiłem na Mazurach, gdzie pomimo upałów jest jak w filmach z Bollywood: czasem słońce, czasem deszcz. Kiedy pracowałem w Polsce nie było mnie na to stać, więc teraz nadrabiam. Tym bardziej że zdaję sobie sprawę że jeżeli ponownie zamieszkam w Polsce, znowu nie będzie mnie na stać... Stąd najbardziej poznaję uroki Polski - mieszkając w Irlandii. Oczywiście, oprócz mniej lub bardziej patriotycznej lekcji "Znaszli ten kRAJ", najważniejsze jest spotkanie z najbliższymi mi osobami, które żyją tam, a nie tu.

Całe szczęście, że Euro 2012 już za nami, i wszystko wraca do normy, o ile normą można nazwać to, co się dzieje w kRAJU, w którym stadiony kończy się budować już po mistrzostwach, a otwierane z tej okazji z pompą autostrady trzeba po chichu zamykać, żeby nie doszło do jakiejś poważnej katastrofy. Nie wspominając już o finansowych problemach polskich miast - gospodarzy Euro 2012, których włodarze prędzej czy później dla ratowania budżetu sięgną do kieszeni podatników. Igrzyska odbyły się kosztem chleba. Jak wspomniałem, podróże nie tylko kształcą, ale i kosztują. I nie chodzi tutaj o szybko topniejący zapas eurowaluty w portfelu, bo pieniądze to rzecz nabyta (chociaż ja nadal nie rozumiem, dlaczego w Lublinie bywa drożej niż w Dublinie?), ale o koszt utraty złudzeń, że "jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie".

Oczywiście wakacyjne zagraniczne wojaże, nawet tak "egzotyczne" jak wizyty w Polsce, nie są dla wszystkich. Tajemnicą poliszynela jest fakt, że spora grupa Polaków w Irlandii znalazła się tutaj nie z miłości do Zielonej Wyspy, ani nawet do mniej zielonej eurowaluty, ale z powodu konfliktów z prawem w Polsce. I nie chodzi li tylko o jakieś bzdury jak niezapłacony mandat za jazdę bez biletu. Powiedzmy to sobie szczerze: wielu spośród Rodaków w Irlandii /i nie tylko/ jest poszukiwanych przez policję w Polsce, i jakakolwiek wizyta w kRAJU spowoduje, że przez jakiś czas musieliby oglądać świat w kratkę. W Irlandii wyraźnie występuje nadreprezentacja polskiej bandyterki, która jednak stara się tutaj za bardzo nie rozrabiać z obawy przez zbytnim zainteresowaniem lokalnych stróżów prawa. Nie zawsze im się to udaje, bo wilka jednak ciągnie do lasu, stąd od czasu do czasu w mediach przewinie się informacja o kolejnej grupie deportowanych bandziorów. Deportowanych z honorami należnymi vip-om: specjalny samolot tylko dla nich, oddzielne przejścia na lotnisku, etc. W końcu to, że w Polsce od 2004 roku systematycznie spada przestępczość, nie jest zasługą polskiej tak zwanej "policji" i tak zwanych "sądów", ale tego, że polska bandyterka, choćby tylko ta osiedlowa, wolała zejść z oczu dzielnicowym, i gremialnie przeniosła się na Wyspy. Co widać i słychać, a czasami nawet - czuć. Niemniej, to tylko polski społeczny margines, chociaż procentowo jest on znacznie szerszy - niż w Polsce.

Spora część Rodaków przeznacza wakacje i urlopy do mniejszych lub dalszych podróży. Niektórzy robią to od dzieciństwa, inni - mogą sobie na to pozwolić dopiero teraz i tutaj. Za tzw. komuny, na wakacje jeździły głównie dzieci z "rodzin robotniczych", bo robotnik, przynajmniej oficjalnie, hołubiony był. Oczywiście klasa robotnicza to było szerokie pojęcie obejmujące nie tylko szalejących w fabrykach młotkowych, ale także całe tabuny person imających się zajęć w różnych dziedzinach życia, a czasem wręcz i sztuki. Gorzej było z dziećmi z "rodzin chłopskich", pomimo rzekomego sojuszu robotniczo - chłopskiego, bo te wówczas najczęściej musiały pomagać w polu. A już całkiem kiepsko miały te z rodzin "inteligencji pracującej", no chyba że rodzice całą swoją postawą popierali miłościwie panujący ustrój z przewodnią rolą partii robotniczej, wtedy co roku były wczasy w Bułgarii albo w NRD.

Ale że wszechświat jednak dąży do równowagi, znalazł się w końcu pewien młody wąsaty robotnik który przeskoczył mur i obalił komunę. A może był to agent SB przywieziony w motorówce? Ewentualnie w motorówce siedział sobowtór robotnika skaczącego przez mur? Różne źródła różnie podają... Tak czy siak komuna szczęśliwie zdechła, a przynajmniej tak nam się wydawało, skończyły się robotnicze przywileje nie tylko w pierwszeństwie wakacyjnych wojaży, ale także choćby w postaci dodatkowych punktów "za pochodzenie" przy przyjęciu na studia. Ukoronowaniem tegoż upadku komuny było wyjście wojsk rosyjskich z Polski, które jednak zostawiły za sobą nie tylko zdewastowane mienie, ale również całą siatkę swoich agentów, co jest zresztą normalną procedurą w takich sytuacjach. Podobnie jak normalne jest to, że ambasady poszczególnych krajów to w rzeczywistości jednostki szpiegowskie i to jest głównym celem ich działalności. Tak mnie przynajmniej uczono na studiach, na które żeby się dostać trzeba było zdać egzamin, a nie podpierać się punktami, względnie - opłatami, co wkrótce miało nieuchronnie nastąpić.

Czasy się zmieniają, za jednego wąsatego prezydenta rosyjskie wojska opuściły Polskę, a za kolejnego wąsacza na prezydenckim stolcu - niewykluczone że wkroczą ponownie, a przynajmniej takie można odnieść wrażenie obserwując próby badania opinii publicznych za pomocą organizowania przemarszu rosyjskich "kibiców" przez stolicę Polski, opieprzenie przez telefon premiera Tuska przez cara Putina, uwagi rosyjskich kiboli o "polskich katowniach" w których rzekomo są przetrzymywani zadymiarze z dawnego Kraju Rad, no i w końcu niemal masowym remontowaniem cudem ocalonych "pomników wdzięczności" i "braterstwa broni" dla Armii Czerwonej, czy wręcz stawianiem kolejnych.

Zmieniają się także wakacyjne destynacje Polaków. Teraz ci mieszkający za granicą masowo przylatują do kRAJU z kieszeniami wypchanymi euro i funtami, ratując tym samym przed kompletnym krachem kRAJową gospodarkę, a ci żyjący w kRAJU chcą wyjechać za granicę, choćby tylko na wakacyjne miesiące i choćby tylko na osławiony "irlandzki zmywak". Wskutek tego już od kilku tygodni tabuny "młodych, wykształconych, z dużych miast", nieprzemakalnych na oficjalną rządową propagandę w polskojęzycznych mediach informującą że w Irlandii jest kryzys i bezpańskie konie chodzą po ulicach, szturmują irlandzkie puby i fastfoody z plikami cv pod pachą.

Jednym i drugim - życzę udanych wakacji.

poniedziałek, 16 lipca 2012

XXIII wizyta w Polsce (11): pod wiatr do Cork

Ze słonecznej chociaż burzowej Polski, czas wrócić do deszczowej, chociaż ostatnio też słonecznej Irlandii.

Lot Wizzairem, wcześniej - już przy ostatniej bramce przed wejściem do samolotu - skrupulatne ważenie praktycznie KAŻDEGO bagażu podręcznego. Cóż z tego, skoro i tak brakuje miejsca na półkach w samolocie. Stewardessy każą niektórym pasażerom z mniejszym bagażem położyć go pod siedzeniem. Takie problemy wkrótce się pewnie skończą, kiedy wejdzie podział na dwa rodzaje bagaży podręcznych - te za które będzie obowiązywała dodatkowa opłata i te, które jeszcze będzie można przewieźć w ramach ceny biletu.

Ponad trzy godziny lotu, co najmniej o pół godziny dłużej niż zwykle. Jak nam powiedziano - to z powodu silnego wiatru wiejącego w przeciwnym kierunku. Lądujemy, odprawa, taksówka - i znowu w Cork ;-)

niedziela, 15 lipca 2012

XXIII wizyta w Polsce (10): Łańcut

Po drodze do Krakowa - zatrzymałem się w Łańcucie, żeby zwiedzić tutejszy zamek i słynną powozownię.

/Powyżej: stoję przed zamkiem w Łańcucie/

Wewnątrz nie wolno robić zdjęć, zwiedzanie odbywa się z przewodnikiem, przy wejściu, ze względu na wiekowe parkiety, musimy założyć specjalne filcowe kapcie. Ostatni raz zakładałem takie chyba z 30 lat temu ;-) Wnętrza zamku przepiękne, chociaż ostatni właściciel podczas II wojny światowej wraz z wycofującym się okupantem niemieckim, być może z obawy przed okupantem radzieckim, wywiózł niemal wszystko, co miało jakąś wartość. Część z tych rzeczy wróciło, większość zostało przez muzeum zakupiona na wzór tego, co było tutaj wcześniej.

Jednak największe wrażenie robi na mnie kolekcja powozów: miejskich, wiejskich, do polowania, do podróżowania na dalekich trasach, paradnych i w końcu - karawan.

sobota, 14 lipca 2012

XXIII wizyta w Polsce (9): Szczebrzeszyn

Każdy Polak wie, że "w Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie i Szczebrzeszyn z tego słynie" - jak napisał Jan Brzechwa. 14 września 2002 roku w Szczebrzeszynie stanął pierwszy na świecie pomnik chrząszcza.

/Powyżej: stoję przed pierwszym na świecie pomnikiem chrząszcza - w Szczebrzeszynie/

Pomnik jest drewniany, liczy sobie 3 metry wysokości i został wykonany przez uczniów Liceum Sztuk Plastycznych z Zamościa pod nadzorem Zygmunta Jarmuła.

Niemal dekadę później, w 2011 r. dołączył do niego pomnik z brązu, ustawiony na szczebrzeszyńskim rynku, oraz dziesiątki innych drewnianych chrząszczy, ustawionych przy dawnej synagodze.

piątek, 13 lipca 2012

XXIII wizyta w Polsce (8): Muzeum Wsi Lubelskiej

Jednodniowy wypad do Lublina. Spacer po pięknym, pełnym pełnym historii mieście, wyraźnie niedocenionym przez turystów. Ale przede wszystkim - kilkugodzinna wizyta w Muzeum Wsi Lubelskiej.

/Powyżej: stoję przed pierwszym obiektem przeniesionym do Muzeum Wsi Lubelskiej - wiatrakiem z Zygmuntowa/

Muzeum - fantastyczne, z oryginalnymi zabytkami architektury drewnianej. Chaty, wiatrak, kościół, cerkiew, itp. zostały tu przeniesione z wielu wsi Lubelszczyzny. Można tutaj śmiało spędzić cały dzień.

Natomiast kuleje, nazwijmy to - "obsługa turysty". Jeżeli o to chodzi, to czas się tam zatrzymał chyba na etapie powstawania skansenu w latach 70-tych ub.w. Pomijam fakt, że za możliwość zrobienia zdjęć wewnątrz chat /do których wejścia i tak bronią metalowe barierki/ zażyczono sobie aż 100 złotych, to wyraźnie kuleje oznakowanie, sklepik z pamiątkami jest czynny do 16.00, chociaż samo muzeum - do 18.00, co w sumie i tak bez znaczenia, bo pracownicy już ok. 17.00 zaczynają zamykać niektóre obiekty, a także pasące się zwierzęta. Zresztą do tych obiektów do których można wejść, też lepiej tego nie robić, jeżeli nie chcemy czuć na plecach oddechu pani pilnującej starych zydli i krosen, która podąża za nami krok w krok pilnując, czy aby tegoż zydla nie schowamy do kieszeni.

Jeżeli jednak to pominiemy a kontakt z obsługą ograniczymy wyłącznie do kupna biletu, to naprawdę - warto zobaczyć.

środa, 11 lipca 2012

XXIII wizyta w Polsce (7): przejazdem przez Warszawę

Wszystko co dobre, szybko się kończy. Wracam z Mazur, chociaż jeszcze nie do Cork ;-)

W powrotnej drodze dwa razy przejeżdżam przez centrum Warszawy. Wahałem się, czy o tym napisać, bo nie chcę broń Panie Boże nikogo obrażać, ale... tak brzydkiego miasta jeszcze chyba w Polsce nie widziałem... Wybaczcie, takie jest moje pierwsze /i drugie/ wrażenie, zza szyby autobusu. Być może, gdybym tam mieszkał, czy też zatrzymał się na dłużej, wyglądałoby to dla mnie inaczej, ale - na razie jest jak jest. Ja wiem, że w Warszawie "Hitler i Stalin zrobili co swoje", ale koszmarne budynki które pojawiły się w centrum stolicy i które pasują tam jak pięść do nosa, to już rzecz jak najbardziej współczesna. Jedynym porządnie wyglądającym budynkiem w centrum jest... tak, Pałac Kultury i Nauki im. Józefa Stalina. Przejeżdżałem również obok Stadionu Narodowego: na zdjęciach i w tv jeszcze wyglądał jako tako, w realu - to jakiś żart, wielka szopa...

Przy następnej okazji będę się musiał wybrać na zwiedzanie stolicy, żeby zmazać te dość przykre wrażenia...

wtorek, 10 lipca 2012

XXIII wizyta w Polsce (6): Iznota

Nieopodal Pisza znajduje się wioska Iznota, a w niej (czy też raczej - obok niej) - grodzisko Galindia.

/Powyżej: stoję przy wejściu do głównego budynku w Galindii/

W grodzisku postarano się o odtworzenie osady plemienia Galindów, chociaż oczywiście wszystko to ma ma dość komercyjno - turystyczny charakter, niemniej warto tam pojechać, choćby dla setek drewnianych posągów starożytnych bóstw, które rozmieszczono w lasku leżącym na terenie osady.

Zwiedzanie rozpoczyna się od obejrzenia dokumentalnego filmu o Galindach, ich codziennym życiu, rytuałach i zwyczajach, następnie można zejść do podziemi, gdzie znajduje się m.in. "bursztynowa komnata", a później obejść półwysep na którym znajduje się osada.

Moje zdjęcia z osady Galindia znajdują się TUTAJ.

poniedziałek, 9 lipca 2012

XXIII wizyta w Polsce (5): Pisz

Po Mrągowie - kolejne 3 dni spędziłem w Piszu. Jest to urokliwe mazurskie miasteczko leżące nad rzeką Pisą.

/Powyżej: na rynku w Piszu/

Zabytków tam niewiele, bo wojenne zawieruchy nie były dla Pisza łaskawe. Jednym z najstarszych z nich jest kościelna wieża kościoła pod wezwaniem św. Jana, pochodząca z XVII wieku. Zabytkiem który nie przetrwał do naszych czasów, jest krzyżacki zamek z XIII wieku, z którego nie zostało praktycznie nic, poza niewyraźnym zarysem fundamentów w parku, ale który - podobno - ma być chociaż w części odbudowany. Jednym z ciekawych zabytków architektonicznych starego Pisza jest tzw. "dom królewski", gdzie wg legendy nocował August II Mocny - budynek jest jednak zbyt późny.

Ale najciekawsza jest tzw. Kamienna Baba, obecnie ustawiona na piszowskim rynku. Jest to obelisk znaleziony w 1872 r. we wsi Wejsuny, do Pisza trafił w 1969 r. Tyle wiadomo na pewno, natomiast nie wiadomo, kiedy powstał. Według jednych - jest to pogański posąg kultowy, wg innych - posąg powstał w XIX w. na pamiątkę przemarszu wojsk napoleońskich.

A poza tym: ładny rynek ze stuletnim ratuszem, w którym znajduje się Muzeum Ziemi Piskiej, które również odwiedziłem. I rzeka Pisa, po której można popływać stateczkiem ;-)

Z rzeczy współczesnych: pomnik, czy też raczej - tablica, dedykowana Prezydentowi RP Lechowi Kaczyńskiemu oraz rondo jego imienia.

niedziela, 8 lipca 2012

XXIII wizyta w Polsce (4): Mrągowo

W Mrągowie zatrzymałem się w jednym z hoteli tuż nad jeziorem Czos. Przez 3 dni zwiedzałem to miasteczko, rozsławione na całą Polskę m.in. przez Piknik Country. 

Jest tu wiele pomników, najbardziej zapamiętałem ten XXXV-lecia PRL, z napisem: "Myśmy tu nie przyszli, myśmy tu wrócili". No cóż, taka jest nasza, niełatwa niestety, współczesna historia...

 /Powyżej: stoję przed pomnikiem XXXV-lecia PRL w Mrągowie/

Zwiedzanie rozpocząłem od wizyty w miejscowym oddziale Muzeum Warmii i Mazur mieszczącym się w ratuszu. Przespacerowałem się też po centrum, oglądając to, co ocalało z wojennej pożogi, od Wieży Bismarcka po Starą Chatą. Byłem także w westernowym miasteczku Mrongoville oraz w Muzeum Sprzętu Wojskowego.
 
Sporo niemieckich turystów.

czwartek, 5 lipca 2012

XXIII wizyta w Polsce (3): Giżycko

Do Giżycka dotarłem o 7:00 rano. Przeznaczyłem na zwiedzanie miasta kilka godzin, bo po południu musiałem już dotrzeć do Mrągowa, gdzie miałem zarezerwowany hotel.

 /Powyżej: przed Wieżą Ciśnień w Giżycku/

Tak że od razu po wyjściu z autobusu i zostawieniu bagażu w... WC na giżyckim dworcu autobusowo - kolejowym pod opieką pracującej tam pani /takie czasy, że przechowalnie bagażu na dworcach już niemal nie funkcjonują, więc zostawia się bagaże w różnych dziwnych miejscach, jak kiosk z kwiatami, u dyżurnego ruchu, czy teraz - w wc/ - wyruszyłem "w miasto".

/Powyżej: twierdza Boyen/

Najpierw XIX-wieczna twierdza Boyen. Byłem tam na godzinę przed otwarciem, ale pracujący tam sympatyczny starszy pan sam zaoferował, że otworzy mi znajdujące się tam muzeum, oraz pozwolił zwiedzać dalszą część twierdzy. Wszystko super, tylko, jak sam mi powiedział, tablice z opisami historii miasta zostały niedawno wykonane przez Niemców. Są więc tylko dwujęzyczne /po polsku i niemiecku/, i, takie mam wrażenie, że chociaż jest tam co nieco o zbrodniach "nazistów", ale nic nie łączy tych "nazistów" z Niemcami...

/Hotel w XIV-wiecznym zamku/

Oprócz twierdzy zobaczyłem również, chociaż tylko z zewnątrz, XIV-wieczny zamek krzyżacki w którym obecnie jest hotel, most obrotowy na Kanale Łuczańskim /jak podaje Wikipedia, jest to "jedyny tego typu czynny most w Europie z XIX wieku", a na końcu - wieżę ciśnień wybudowaną na przełomie XIX i XX wieku, która obecnie jest otwarta dla turystów a z której rozpościera się widok na całe miasto. Na koniec - Most obrotowy na Kanale Łuczańskim /jak podaje Wikipedia, jest to "jedyny tego typu czynny most w Europie z XIX wieku".

/Powyżej: na moście obrotowym/

środa, 4 lipca 2012

XXIII wizyta w Polsce (2): wyjazd na Mazury

Rozważałem kilka opcji, w końcu wypadło na autobus: Kraków - Giżycko. Wyjazd o 18:30, przyjazd o 7:00 rano. W porównaniu z moją pierwszą, trwającą 3 dni podróżą do Irlandii, to skromna wycieczka :-) Odległość wydrukowana na bilecie - 665 km. Do imienia bestii - jednego zabrakło :-)


Bilet kupiłem dzień wcześniej, mając w pamięci kolejki do autobusów do Zakopanego. Tym razem - nic z tych rzeczy, autobus praktycznie był pusty. Szybko zleciało, chociaż w autobusie ani wi-fi /tak, szybko się przywyka do pewnych rzeczy ;-)/, ani nawet, z braku działających lampek nad siedzeniami, możliwości przejrzenia pliku gazet, które zapobiegawczo kupiłem. Trzeba było spać, czyli nie ma tego złego, coby na dobre nie wyszło ;-)

Z internetem na szczęście nie problem, jeszcze w Cork ściągnąłem simlocka z telefonu i kupiłem w Heyah odpowiedni pakiet. Ale - o ile strony da się przeglądać bez problemu, o tyle już korzystanie z Vibera i Skype do rozmów głosowych jest uciążliwe.

No nic, zobaczymy jak to będzie gdy będę miał /o ile będę miał/ dostęp do wi-fi.

wtorek, 3 lipca 2012

XXIII wizyta w Polsce (1): nieoczekiwana zmiana miejsc

Od 3 do 16 lipca jestem w Polsce. Kraków, Giżycko, Mrągowo, Pisz, dalej - zobaczymy.

Lot Wizzairem z Cork do Pyrzowic. W samolocie zajmujemy z Agnieszką miejsca obok siebie. Po chwili okazuje się, że przy naszych fotelach... nie ma pasów. Pierwszy raz się z czymś takim spotkałem. Okazało się, że takich foteli było znacznie więcej, stewardessy każą się przesiadać, wszystkim, którzy mieli pecha takie miejsca zająć, miejsc zaczyna brakować, robi się zamieszanie. Obsługa w 100% polska zaczyna być opryskliwa.
- Jak przy fotelach może nie być pasów? - pyta jeden z pasażerów
- To ci państwo z poprzedniego lotu je ukradli - odpowiada stewardessa.
Nie wiem, po co komu pasy od samolotowych foteli, tym bardziej że brakowało ich co najmniej w kilku, może kilkunastu fotelach rozmieszczonych w różnych miejscach. Może to bzdura a może faktycznie - Polak potrafi?

Dostrzegamy wolne miejsca, ale jedna ze stewardess jak lwica broni nam dostępu do nich. Nasza rozmowa wyglądała mniej więcej tak:
- Tutaj nie wolno siadać!
- Dlaczego? Przecież są wolne?
- To są miejsca za dodatkową opłatą (
chodziło pewnie o miejsca z dodatkową przestrzenią na nogi, taka namiastka biznesklasy dla pasażerów tanich linii lotniczych ;-) i byłoby to nie fair w stosunku do osób, które za nie zapłaciły!
- Ale przecież nikt nie zapłacił, skoro są puste i nikt tutaj nie siedzi?
- Powiedziałam, że nie wolno!
- Nie rozumiem? Zajęliśmy inne miejsca, okazało się ze nie ma pasów. Chcemy się przesiąść, ale nie ma już praktycznie wolnych miejsca. Tutaj jest wolnych co najmniej kilka foteli, ale nie możemy usiąść, bo to byłoby nie fair w stosunku do osób które zapłaciły, chociaż nie zapłaciły, bo miejsca są puste?
- Proszę usiąść gdzie indziej!
- Gdzie?
- Zaraz coś państwu znajdziemy!


Faktycznie, znalazły. Trafiliśmy w dwa różne miejsca do dwóch rodzin z małymi dziećmi, które przez to musiały trzymać dzieci na kolanach. Oczywiście, spotkało to nie tylko nas, bo jak wspomniałem, pasów brakowało co najmniej na kilku/kilkunastu fotelach. Kilku pasażerów "zbuntowało" się w czasie lotu - i przesiadło się na te miejsca, na których siedzenie byłoby "nie fair".

W Krakowie upał. Wieczorem - gdzieniegdzie, bo nie w całym mieście, gradowa burza. Generalnie: gorąco.

Kolejne notki postaram się pisać z komórki. Nie wiem jak to będzie wychodziło, więc proszę o wyrozumiałość. Poprawię po powrocie ;-)