czwartek, 18 maja 2023

Serce nie sługa, czyli dwa tygodnie w irlandzkim szpitalu

"Szlachetne zdrowie, nikt się nie dowie, jako smakujesz, aż się popsujesz" - pisał przed wiekami Jan Kochanowski. Przekonałem się o tym na własnej skórze. Jakiś czas temu wyszedłem z domu tylko na chwilę, do lekarza. Miało mnie nie być co najwyżej godzinę. Wróciłem po prawie dwóch tygodniach, spędzonych w szpitalu. Dokładnie - w Cork University Hospital. 

Co się stało? Ano - serce nie sługa, że się tak wyrażę. Jak człowiek porządnie nie zadba o siebie najpóźniej zaraz po 40-stce, to po 50-tce trafiają się takie przypadki. I nie, nie jest to efekt uboczny "szczypawki", jak chcieliby niektórzy, tylko genetyka. W mojej rodzinie, choroby serca są zdecydowanie główną przyczyną zgonów. Genetyka, latami lekceważone nadciśnienie - i oczywiście moje nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu, chociaż z tym ostatnim bym nie przesadzał. Swoją drogą, ostatni raz w szpitalu leżałem jak miałem 15 lat, teraz mam 52, więc średnia nie wychodzi najgorzej. I mam nadzieję, że tak zostanie.

Zgłosiłem się do MD Clinik, polskiej przychodni w Cork, do Pani doktor Małgorzaty Krawczyk, ponieważ od kilku miesięcy nie radziłem sobie z chronicznym, jak uważałem, przeziębieniem. Domowe sposoby, na czele z czosnkiem, przestały działać. Podejrzewałem nawrót astmy, na którą chorowałem w młodym wieku. Objawy miałem wręcz książkowe i raczej ciężkie, inaczej bym przecież nie poszedł do lekarza. Pani doktor, już po krótkim badaniu i wbrew mojej gotowej diagnozie o astmie, od razu /i jak się okazało: trafnie/ zasugerowała, że są to raczej problemy z sercem, czego absolutnie nie brałem pod uwagę. Napisała stosowny list z którym zaleciła mi natychmiast zgłosić się na badania do szpitala, o czym początkowo nie chciałem słyszeć. Po krótkiej rozmowie, w której pani doktor dobitnie stwierdziła co myśli o mojej postawie unikania szpitalnych badań, postanowiłem jednak zastosować się do jej wskazówek, czym najprawdopodobniej uratowała mi życie. Nie wiem na jak długo, ale przynajmniej - do tej pory. 

Tak na marginesie: dwa miesiące wcześniej byłem praktycznie z tymi samymi dolegliwościami u lekarza w Polsce. Porządna, prywatna i solidnie płatna wizyta, nie żadne NFZ, no bo zresztą jak, skoro od lat mieszkam za granicą? I wtedy lekarz, mający te same narzędzia do badania, zdiagnozował "ostre zapalenie gardła", a sam z siebie, nie pytany, wykluczył sprawy kardiologiczne, wyraźnie stwierdzając: "z sercem jest wszystko w porządku, bije silnie, miarowo" - czy jakoś tak. Pamiętam doskonale, bo zdziwiło mnie że w ogóle o sercu wspominał. Może coś jest w twierdzeniu, że najlepsi polscy lekarze leczą Polaków - za granicą?

Jak było w szpitalu? Trochę dziwnie, trochę śmiesznie, ale ogólnie bardzo dobrze wspominam mój pobyt. Zarejestrowano mnie błyskawicznie, a przy rejestracji zapytano o... wyznanie. Gdyby takie coś wydarzyło się w Polsce, to przeróżni piewcy nowoczesności dostaliby apopleksji, ale w  tęczowej Irlandii jest to rzecz jak najbardziej normalna i praktyczna. Przynajmniej od razu wiadomo, czy w razie czego wołać księdza, imama czy druida, bo i tacy cyrkowcy się pewnie zdarzają. 

Niemniej, postęp nie bierze jeńców również na Zielonej Wyspie: kiedy kilka dni później wypełniałem formularz niezbędny do jednego z badań, miałem do wyboru oprócz dwóch płci, również wersję bezpłciową, a także zapytanie, jakich zaimków należy wobec mnie używać? W szpitalu, gdzie co jak co, ale podstawy biologii powinny być na pierwszym miejscu, a poprawne określenie płci może mieć decydujące znaczenie, co do skuteczności leczenia.

Wracając: zarejestrowano mnie, posadzono na fotelu i od razu rozpoczęto szereg badań, co bardzo mi się spodobało. Nie wiedziałem jeszcze, że na tym fotelu spędzę kolejne dwanaście godzin. Później na kolejne pół doby fotel zamieniono mi na swojego rodzaju leżankę, jeszcze mniej wygodną niż ten fotel. Gdzieś tak po dwudziestu sześciu godzinach, kiedy już ze trzy razy na serio zbierałem się do wyjścia, dostałem swój szpitalny 1-osobowy pokoik, z pełną obsługą i żarciem pod nos. W tym czasie oczywiście kolejne badania, regularne mierzenie ciśnienia, jakieś tabletki, zastrzyki, itp. 

Po dwóch dniach takich wywczasów, o 1:00 w nocy mnie i mojego sąsiada z pokoju obok, przeniesiono dwa piętra niżej, do pokoju 4-osobowego. Jeszcze nie spałem, ale ten biedak już tak, mimo to pielęgniarki bezwzględnie go obudziły i zarządziły "relokację". W tej 4-osobowej salce pomieszkałem ledwie do popołudnia tego samego dnia, po czym znowu zrobiono roszadę, gdzie ja trafiłem do sąsiedniego, 2-osobowego pokoju a moich współtowarzyszy rozrzucono jeszcze gdzie indziej. Dlaczego tak się stało, nie wiem, nie pytajcie. Wiem tylko że ten "mój" pierwszy 1-osobowy pokój w którym mieszkałem dwa dni, przydzielono dla pacjenta którego przywieziono z Tralee, i to helikopterem. Czyli albo był bardzo chory, albo bardzo ważny. No, albo jedno i drugie.

Współtowarzysze z tego 2-osobowego pokoju się zmieniali. Pierwszy, w życiu zawodowym był operatorem maszyn budowlanych. Od dwóch tygodni nie mógł zasnąć z powodu "braku powietrza", w końcu zemdlał w sklepie w trakcie zakupów. Dopiero wtedy zgłosił się do lekarza, ostatecznie lądując w jednym pokoju ze mną. Sympatyczny i mocno stereotypowy Irlandczyk, w moim wieku, chyba nawet grubszy ode mnie. Niestety - głośno chrapał. Na tyle głośno, że pielęgniarki drzwi do naszego pokoju zamykały, chociaż wszędzie były otwarte na oścież. Rano na obchodzie lekarz go zapytał, czy chrapie? On na to, że nie wie. Medyk drążył: a czy żona się nie skarży? Na to on, że z żoną nie sypia. Można i tak. Zastanawiałem się, czy się wtrącić i zadenuncjować go z tym chrapaniem, ale już wcześniej zrobiły to pielęgniarki. Jak się okazuje, nawet taka popularna i prozaiczna czynność jak owe pochrapywanie, może być symptomem choroby serca. Wypuszczono go dość niespodziewanie, po czterech dniach pobytu w szpitalu. 

W środku nocy jego miejsce zajął starszy jegomość, trochę po 60-tce. Ten już ledwie żywy dotarł do szpitala, faktycznie z bólem w klatce piersiowej. Przypadłość miał z kolei taką, że rozmawiał sam ze sobą, co jeszcze nie byłoby takie złe, gdyby nie to, że od rozmowy często przechodził do kłótni, przez co miałem wątpliwości, czy on na pewno jest na właściwym oddziale. Opuścił szpital po niespełna tygodniu.

Pod dwóch godzinach, jego łóżko zajął młody, ledwie 20-letni chłopak. Wysportowany i trenujący coś tam cały czas, niemniej problemem okazało się oczywiście jego serce, które od kilkunastu dni samo z siebie przyspieszało i zwalniało. U tego chłopaka podejrzewano powikłania pocovidowe, bo dwa miesiąca temu miał pozytywny wynik i dość ciężko przeszedł infekcję. Tydzień wcześniej był u lekarza, dostał jakieś tabletki, ale niewiele pomogły. Jak widać, miałem w pokoju pełny przekrój wiekowy. 

Co do wspomnianego covidu, to testy też mi robiono, i to dwa razy: zaraz po rejestracji i przed zmianą pokojów, które mieściły się na różnych piętrach. Za drugim razem delikatnie i łagodnie, ale za pierwszym - byłem przekonany, że robią mi, zakazaną przecież, lobotomię.

Szczegóły swoich badań pominę, jak wspomniałem w szpitalu /jako pacjent/ byłem ponad 35 lat wcześniej, niemniej z tego co mi się wydaje - wszystkie były przeprowadzone w pełni profesjonalnie. EKG, prześwietlenie płuc, echo serca, koronarografia i rezonans magnetyczny. Nie ukrywam, że to ostatnie, chociaż oczywiście zupełnie bezbolesne i nieinwazyjne, sprawiło mi najwięcej problemu. Okazało się, że cierpię na lekką klaustrofobię i nieruchome leżenie przez 40 minut, będąc całemu ściśle zamkniętym w stalowym cylindrze, to nie jest doświadczenie, które chciałbym powtórzyć. Ot, ile się człowiek przy okazji dowie prawdy o sobie. 

Personel medyczny to mieszanka egzotyczna z całego świata, chociaż najbardziej kluczowe stanowiska jeszcze trzymają Irlandczycy. Niemniej, gdyby wszyscy imigranci, zdaje się często na wizach i zezwoleniach na pracę, postanowili wrócić do domu, irlandzka służba zdrowia uległaby natychmiastowej i kompletnej dezintegracji. To się raczej nie wydarzy, chociaż media podają, że zapaść w tym obszarze trwa już od dawna. Nie oceniam, moje doświadczenia, chociaż jednostkowe, są jednak pozytywne.

Życie w szpitalu było dość rutynowe: pobudkę robiono nam już o 5:30 rano, badając ciśnienie i wagę, oraz pobierając krew. Jak to na filmie "Chłopaki nie płaczą" żalił się jeden z mafiosów: "Nawet we Wronkach mnie tak wcześnie nie budzili". O 6:00 podawano tabletki, o 8:00 odwiedzał nas lekarz, o 9:00 zmieniano pościel, o 9:30 serwowano śniadanie, o 13:00 obiad a o 17:00 - kolację. O 20:30 można było jeszcze dostać kawę lub herbatę, do wyboru z: jogurtem, owocami lub herbatnikami. Wszystko punktualnie, zupełnie nie jak w Irlandii. Od biedy nawet nie trzeba było mieć zegarka, żeby wiedzieć która jest godzina, chociaż zegary wisiały w każdej sali. W przeciwieństwie do telewizorów, których w salach nie było /a wiem, że są w polskich szpitalach/, niemniej na każdym oddziale były sale z telewizorem, z których można było swobodnie korzystać. 

Jak już pisałem, ale powtórzę raz jeszcze: zupełnie oddzielnym tematem jest kwestia wyżywienia. Widziałem sporo, chociaż w sporej części pewnie fejkowych memów o tym, jak karmią w polskich szpitalach. A jak to wygląda w szpitalach irlandzkich, a przynajmniej w tym konkretnym szpitalu w Cork? Już po przyjęciu można było liczyć na kilka kanapek, jogurt, kawę lub herbatę z ciastkiem. Ci czekający trochę dłużej - dostawali obiad. Kiedy już przyjęto pacjenta na oddział, można było wręcz sobie wybierać dania spośród kilku opcji. Z reguły były to, jeżeli chodzi o obiad, dwa dania mięsne i jedno wegetariańskie. Kolacja i śniadanie były bezmięsne, za to w kilku wariantach. Gdyby ktoś był nadal głodny, zawsze mógł skorzystać z ogólnie dostępnego bufetu, znajdującego się na parterze.

Z innych ciekawostek: na dole był kiosk, w którym można było kupić gazety i typowe dla takich miejsc słone przekąski, wystarczyło zjechać windą. Niemniej codziennie szpitalne sale objeżdżała również pani z wózkiem, niemal jak stewardesy w Ryanairze, prowadząc drobną sprzedaż obwoźną z tego sklepiku.

Podleczono mnie i wypuszczono, z krótką listą co powinienem zacząć robić, a z czym zdecydowanie skończyć. Jak to mówią, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Nie wiem czy tak będzie w moim przypadku, ale większość ludzi która wychodzi z ciężkiej choroby, w ten czy inny sposób przewartościowuje swoje życie. Zmienia znienawidzoną, stresującą pracę na może mniej płatną ale dającą więcej satysfakcji. Zaczyna bardziej dbać o siebie i prowadzić zdrowszy tryb życia. Poprawia swoje relacje z bliskimi, gdy uświadamia sobie że czas, dany tu na Ziemi, może się niespodziewanie skończyć. Oczywiście, nie zawsze tak jest i nie wszystkich dotyczy. Są przecież i tacy, którzy pomimo że dostali drugą szansę od Pana Boga i lekarzy, niczego się nie nauczyli. Ich sprawa, ich karma, ich przyszły płacz, lament i pytanie, dlaczego /znowu/ ja?

Zdrowia Państwu życzę, zdrowia przede wszystkim. Bo, jak to pisał przywołany na wstępie mistrz Kochanowski, nie ma "nic nad zdrowie"!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz