czwartek, 28 sierpnia 2014

Wojna totalna. Z myszą.

Znacie ten dowcip: do hotelu w Irlandii przyjechało rosyjskie małżeństwo. W hotelu znaleźli mysz. Przerażona kobieta dzwoni na recepcję i duka po angielsku:
- You know "Tom and Jerry"?
- Yes...
- Jerry is here!

Kilka dni temu Jerry pojawił się w naszym mieszkaniu...


Agnieszka już drugi tydzień była w Polsce, ja - czytałem sobie spokojnie książkę, gdy nagle, kątem oka, zarejestrowałem jakiś ruch. Jerry wybiegł spod łóżka, zatrzymał się przy ścianie i spojrzał na mnie ze zdziwieniem w swoim mysich oczach. Ja z takim samym zdziwieniem popatrzyłem na niego. Po kilku sekundach wzajemnego zdziwionego się lustrowania, Jerry wycofał się na z góry upatrzone pozycje.

Nie jestem żądny krwi, ba - od dobrych lat dwunastu jestem wręcz vege bo nie chcę mieć nic wspólnego z rzeźnią, no ale - podejrzewam że Agnieszka nie zgodziłaby się na zamieszkanie "z tym trzecim". Zamknąłem więc dokładnie drzwi i okno - i uzbrojony w kij od miotły przeszukałem cały pokój centymetr po centymetrze. Nic, zero śladów, zero dróg którymi mogłaby uciec.

Zadzwoniłem do kolegi mieszkającego dwa pietra niżej który ma wyjście na taras i niemal zawsze otwarte drzwi - z pytaniem czy nie spotkał się wcześniej z Jerrym lub z jego kumplem Miki? W końcu zimno się robi, myszy ciągną do ludzi. Kolega miast wesprzeć dobra radą poczynił jakieś insynuacje, łącząc dłuższą nieobecność Agnieszki z widywaniem przeze mnie białych myszek. Myszka była szara - się odpowiedziało, ale zacząłem się zastanawiać - może faktycznie jakieś zwidy? Może zdrzemnęło mi się nad książką, co czasem mi się przytrafia, i jakiś mysi sen mnie ogarnął na tyle realny że wziąłem go za rzeczywistość? W końcu skąd by się tu wzięła mysz? Mieszkanie w stosunkowo nowym domu, wysoko, owszem ze strychem ale w domu czysto, regularnie zamiatane, ścierane i zmywane - nawet pomimo nieobecności Agnieszki, a poza tym - żadnych śladów myszy. Co prawda okna niemal zawsze otwarte, zresztą mysz jak chce wejść to zawsze wejdzie, no ale... No nic, sen mara, Bóg wiara - się pomyślało i poszedłem spać.

Następnego dnia rano pokręciłem się po mieszkaniu, wziąłem prysznic, wszedłem do livingroomu no i - ponownie spotkałem się z Jerrym, który leniwie na mój widok wolnym mysim krokiem wcisnął się pomiędzy pralkę i zmywarkę. Ha, czyli jednak. Najgorzej, że za kilka dni wracała Agnieszka. Czasu praktycznie nie było, postanowiłem więc wydać myszy wojnę totalną, z użyciem wszelkiej dostępnej broni.

Należy się z postępem iść - jak to stwierdził Pawlak w "Nie ma mocnych". Najpierw więc zasiadłem do internetu. Poczytałem sporo o tych gryzoniach, a następnie szybko przekonałem się, że Polacy są nie tylko światowymi ekspertami w prawie, medycynie i skokach narciarskich, ale również - w tępieniu myszy. Jeden twierdził, że myszy najlepiej wypłoszyć ultradźwiękami, drugi - że to g...uzik prawda, bo u niego myszy przybyło właśnie tam, gdzie to ustrojstwo do ultradźwięków stało - myszy są ciekawskie - tłumaczył - więc się zbiegły. Trzeci radził trutkę sypać, co z czwarty odradzał bo wtedy myszy wychodzą na środek pokoju i tam oddają ostatnie tchnienie a widok to podobno makabryczny. Piąty tłumaczył że tylko kot daje radę, na co szósty stwierdzał że niekoniecznie a nawet wprost przeciwnie, bo jeszcze myszy do domu naznosi żeby się pochwalić, dlatego znacznie lepszy jest - jeż, a już najlepszy - wąż (wtf?). Siódmy radził rozłożyć lawendę której zapachu podobno myszy nie znoszą, ósmy to negował twierdząc że najlepsza cytryna. Dziewiąty rekomendował pułapki mechaniczne na co z kolei dziesiąty twierdził że to tylko dokarmianie myszy. Ba, a jaka dyskusja na temat najlepszej przynęty do pułapki... Ten mówi że ser, inny - że ser to tylko w bajkach i trzeba chleb kłaść, kolejny że tylko kiełbasę, następny - że orzechy, na koniec pewna pani stwierdziła, że najlepiej się łapią na czekoladę.

/Powyżej: zakupione przeze mnie środki do walki z Jerrym ;-)/

Z uwagi na brak czasu - postanowiłem spróbować wszystkiego jednocześnie. Najpierw postawiłem na technologię kupując w Maplinie stosowne urządzenie emitujące ultradźwięki, które mają przepłoszyć wszelkie gryzonie. Później sięgnąłem też do tradycji nabywając hurtem pułapki, takie w dawnym stylu, jak i w całkiem nowym, w tym takie które kark przetrącały jak i łapały żywcem. O trutce też nie zapomniałem, nabywając jej dwa rodzaje w postaci granulatu jak i zatrutego ziarna. A na końcu - nawet woreczki z lawendą, które o dziwo były na półce z akcesoriami do zwalczania gryzoni, więc - może w tym coś jest. Dołożyłem też kulki z drzewa cedrowego, do wyłożenia w szafach. Koleżanka z kolei obiecała pożyczyć kota, który jednak, niestety, chwilowo "poszedł w Polskę". To jest - w Irlandię ;-)  Czyli, inaczej rzecz ujmując - zaopatrzyłem się w broń psychologiczną /ultradźwięki/, konwencjonalną /pułapki/ i chemiczną /trutka/ - w odwodzie pozostała samobieżna broń biologiczna w postaci kota o wdzięcznym imieniu Tequila.

Obładowany sprzętem wróciłem do domu. Najpierw nastawiłem ustrojstwo z ultradźwiękami, później ponastawiałem pułapki /11 sztuk!/ z przynętą różnoraką, wreszcie - w newralgicznych miejscach zapodałem trutkę, a na sam koniec - rozłożyłem woreczki z lawendą i cedrowe kulki. I czekałem.

I tak czekam od kilku dni. Agnieszka już wróciła, ale po Jerrym ani śladu. Pułapki regularnie sprawdzam, przynętę wymieniam na świeżą - i nic. Trutka też nie ruszona. Czyżbym już na wstępie załatwił ją ultradźwiękami?

Ha - zobaczymy ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz